Sytuacja była bez wyjściaJeszcze kilka miesięcy, a spakowałabym po cichu walizki i wyprowadziła się z domu - mówi Ola. - Czułem się bezsilny. Myślałem, że ten koszmar nigdy się nie skończy, a ja będę musiał w nim trwać - dodaje mąż Oli Tomek.Kiedy się pobierali, byli w sobie zakochani do szaleństwa. Dwa lata później pojawiło się pierwsze dziecko, Kacper. Po kolejnych dwóch latach przyszła na świat Marta. Niczego nie powinno im brakować do szczęścia. A jednak między Olą i Tomkiem zaczął powstawać mur. Choć niby nic się nie wydarzyło, nie było awantur, nikt nikogo nie zdradził, nie oszukał, oddalali się od siebie coraz bardziej. Rozmawiali coraz rzadziej, a jeśli już pojawiał się jakiś dialog, to dotyczył głównie codziennej logistyki. - Rezygnowałam z rozmowy, bo byłam bezsilna. Potwornie niewyspana i zmęczona dziećmi, domem. Miałam poczucie, że nawet jeśli zacznę rozmawiać z Tomkiem, to i tak już nic się nie zmieni - mówi Ola. Tomek przyznaje, że się bał rozmowy. Czuł lęk, że jeśli coś wypowie, to się to stanie. - Miałem przekonanie, że jedynym rozwiązaniem konfliktu jest kompromis. A nad nim wisi groźba, że się przegra, że odsłoni się "nagi brzuch", a wtedy druga strona to wykorzysta. Z tego powodu robiłem wszystko, żeby unikać niewygodnych tematów. Z czasem jednak ilość nagromadzonej irytacji rosła. Gdy osiągnęła szczyt, wystarczył drobiazg, żeby wywołać lawinę złości - dodaje. Nie obrażali się na siebie, nie krzyczeli. Każde z nich zamykało się w sobie. Coraz bardziej. - To było raniące dla nas obojga, ale nie rozmawialiśmy o tym. "Nie rozumiesz mnie, nie chcesz mnie zrozumieć" - chciałam wykrzyczeć, ale nie potrafiłam - przyznaje Ola. Frustracja, poczucie głębokiego żalu narastały. - Pamiętałam dobrze uwagi z rodzinnego domu: "nie kłóć się, zawsze powinnaś wiedzieć, co trzeba robić". Ja nie wiedziałam. Jedyne, czego byłam pewna, to rozczarowanie małżeństwem. Zamiast wzajemnego wspierania się i radości - tysiące obowiązków i umęczenie. Byłam jednak przekonana, że muszę spełnić wszystko to, czego oczekuje się od matki, żony, i gospodyni. Dzieci, pies, obiad, mycie okien, sprzątanie, pranie - i od nowa. Grając wiele ról społecznych w końcu zauważyłam, że tak naprawdę w żadnej z nich nie ma mnie samej. Pilnowałam jednak tych ról. Nie wyobrażałam sobie, że mogę odpocząć i że to będzie tak samo dobre, jak intensywna praca - wspomina Ola. Podobnie czuł Tomek. - Żona, rodzina, dzieci, ciągle coś trzeba załatwić, coś naprawić. Odziedziczone kulturowo wzory zachowań, wyzwania codzienne i brak umiejętności odnajdywania się w nim w zdrowy sposób powodowało, że czułem się coraz bardziej bezsilny - mówi. NOWA NADZIEJA Jednak ani on, ani ona, zmęczeni, rozżaleni i osamotnieni, nie potrafili ze sobą rozmawiać o tym, co czują. - Utknęliśmy -przyznają zgodnie - nie wiedzieliśmy, co dalej. - W głowie kołatała mi jedna myśl: nie ma sensu. To mnie dusiło - zwierza się Ola. Wydawało się, że trzeba albo to wszystko rozwiązać, albo trwać w udręce do końca życia. Choć to drugie coraz bardziej wydawało się nieznośne. Nawet dzieci stawały się coraz bardziej rozdrażnione. To były koszmarne trzy lata. Tomek z racji swojego zawodu - jest psychologiem - zaczął uczyć się mediacji. Nie myślał wtedy, że może mu to pomóc w życiu osobistym. - Rozwiązywali na zajęciach różne symulowane problemy. I wychodziło. Pewnego dnia Tomek nie był w stanie ćwiczyć. - Zaproponowałem, że na kolejne zajęcia przyjdę z żoną. Wtedy zobaczą prawdziwy konflikt. Stanąłem przed brakiem alternatywy: jeśli to nie pomoże, to już nie wiem, co robić - wspomina. - Po pierwszym spotkaniu pojawiła się we mnie nadzieja. Ola myślała inaczej. - Nie miałam nadziei, że coś się zmieni. Nie widziałam rozwiązania. Miałam jednak gotowość do rozmowy - mówi. - Czy czuliśmy wtedy, że się już nie kochamy? - zastanawia się Tomek. - Nigdy nie miałem poczucia, że jej nie kocham - dodaje. Oli trudno powiedzieć to samo. Na co dzień towarzyszył jej ból i żal, że wszystko nie układa się tak, jakby chciała. - Ale jeśli ktoś by mnie zapytał, czy go kocham, nie umiałabym powiedzieć: nie. Jednocześnie nie mogliśmy się porozumieć. USŁYSZEĆ SIĘ NAWZAJEM - Najważniejsze w mediacji było to, że ktoś pomagał nam się usłyszeć. Dzięki temu słowa inaczej zaczęły do nas docierać - opowiadają Ola i Tomek. Szukali odpowiedzi na pytanie, co się kryje za ich słowami pełnymi pretensji. - Oskarżałam Tomka, że wraca do domu zbyt późno. Miałam o to do niego żal. Nie umiałam powiedzieć, że chodzi mi o naszą relację, o jego kontakt z dziećmi. Moje zdawkowe komunikaty blokowały go. W końcu, po kilku spotkaniach, na których tłumaczono, że za oskarżycielskimi komunikatami kryją się głębokie potrzeby, dostrzegłam frustrację męża, a on - moją. Uczyliśmy się docierać do sedna naszej motywacji. Choć nie dostawaliśmy konkretnych rad, zaczęliśmy patrzeć na nasze życie z innej perspektywy. Odkrywaliśmy coraz więcej i dochodziliśmy do rozwiązań, choć nie było łatwo. Wiele razy zadawaliśmy sobie pytanie, dlaczego na mediacjach jest tak dobrze, a w domu nic nie wychodzi. Po pewnym czasie odkryliśmy, że nasza rozmowa to nie dialog, ale dwa monologi, i to wygłaszane w tym samym czasie. Zaczęliśmy więc ustawiać sprawy "w kolejce" i nadawać problemom hierarchię. Czasami któreś z nas mówiło: już nie jestem w stanie cię słuchać - i drugie to szanowało. Każda mediacja rozwiązywała konkretny węzeł. I tak zaczęli się uczyć wzajemnej komunikacji. Okazało się, że Tomek wcale nie chce widzieć żony w roli perfekcyjnej pani domu. -Wolę, żeby następnego dnia Ola była wypoczęta i zadowolona, niż mieć dwa dodatkowe serniki na święta - mówi. Zaprocentowała suma doświadczeń i aktywność w przenoszeniu wzorów rozmów z mediacji do domu. Coraz częściej okazywa- ło się, że po mediacji problem jest już nieistotny. - Już po trzech spotkaniach widziałam zmianę. Na nowo wystartowaliśmy we wspólne życie. Kiedy ponownie pojawiała się trudność, z którą nie umieliśmy sobie poradzić, wracaliśmy na mediacje - mówi Ola. TRUDNE OCZYSZCZENIE I wszystko układałoby się dobrze, gdyby pewnego dnia nie wyjechali z grupą na warsztaty psychologiczne. - Cały dzień spędziliśmy razem, było wino. Relacje się zacieśniły - opowiada Tomek. Podczas wieczornego spotkania Ola zauważyła, że dwie koleżanki posuwają się za daleko, głaszcząc jej męża po głowie i po plecach. Jeszcze gorsze było dla niej to, że on nie reagował. - Wzburzenie tak we mnie narosło, że nie umiałam nic powiedzieć - przyznaje. Tomek był przekonany, że jeśli Ola nic nie mówi, to znaczy, że wszystko jest w porządku. - A ja wtedy nabierałam przeświadczenia, że skoro mój mąż pozwala kobietom na tak wiele, nie mogę już mieć do niego zaufania. Próbowaliśmy o tym rozmawiać według zasad wyuczonych na mediacjach, ale nie wychodziło. Nie przychodziło oczyszczenie. Wtedy znów poprosiliśmy o pomoc. - Ta sytuacja uświadomiła nam, że życie zawsze może przynieść coś, na co nie jesteśmy gotowi i że tam, gdzie są ludzie, zawsze będą pojawiały się konflikty - mówią Ola i Tomek. -Możemy jednak zmienić sposób ich postrzegania. Nie traktować ich jak końca świata, nie zrywać definitywnie relacji, nie rezygnować z chęci rozwiązania ich i po prostu się rozstać. Bo rozwiązywanie konfliktów w małżeństwie to podróż, która nigdy się kończy. Monika Florek-Mostowska
Tekst pochodzi z Tygodnika
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2024 Pomoc Duchowa |