W życiu chodzi o życie. Ta fundamentalna teza odnosi się szczególnie do życia duchowego małżonków. W małżeństwie chodzi o życie. Wpierw chodzi o to, aby małżonkowie wspólnie dochodzili do pełni życia, a ponadto w małżeństwie rodzi się nowe życie, nowy człowiek. Natomiast, gdy się zastanowimy nad tym, co najczęściej w małżeństwie prowadzi do konfliktu, to uparte trzymanie się swojego. Oczywiście każdy chce żyć, on chce żyć, ona chce żyć, jednak swoje życie widzą w tym, że realizuje się ich zamysł odnoszący się do życia, czyli mówiąc kolokwialnie: aby moje było na wierzchu. Gdy się zastanowimy nad tym, czego najbardziej pragniemy, to mimo deklaracji, że pragniemy życia, szczęścia, pokoju itd., najbardziej pragniemy, by stało się tak, jak tego chcemy. Tak to w praktyce wychodzi. I tak, przyglądając się różnym konfliktom, nie tylko w małżeństwie, widzimy, że zazwyczaj chodzi o to, aby było tak, jak ja chcę, a nie spełniło się pragnienie, aby żyć, co się wiąże ze współżyciem, czyli aby się wzajemnie kochać. To jest coś fatalnego! Bardzo ważne jest to, by tę fatalność w sobie odkryć. Ona jest przeciw życiu, w związku z tym właśnie, że nie szuka tego, co wspólne, wzajemnych więzi, ale wyłącznie tego co moje. Preferując ego, niszczy życie, które jest wspólnotą życia rozwijającą się w spotkaniu z drugim. Trzeba zatem okiełznać skłonność realizowania własnych chęci kosztem dialogu i budowania więzi. Może to brzmieć dziwnie, ale nasze własne chęci są wielką przeszkodą na drodze do jedności. One niszczą prawdziwe życie. Niestety nowożytna koncepcja człowieka preferuje realizację własnych pragnień. Wychodzi ona z widzenia człowieka jako swoistej Leibnizowskiej monady. Leibniz uważał, że człowiek jest monadą, jednostką całkowicie zamkniętą w sobie. Mówił, że "monady nie mają okien", i dlatego drugi jest dla nas jak czarna skrzynka. Każdy żyje swoim własnym życiem, które jest nieprzeniknione dla innych. Jedyne, co można zrobić, to właściwie ustawić politykę względem innych, tak by osiągnąć korzyść. Każdy powinien być mądrym egoistą, to znaczy dbać o swój interes, jednak tak, żeby nie krzywdzić innych. Jeżeli tak każdy będzie postępował, wszystko będzie wspaniale. Najlepiej, i to wydaje się szczytem mądrości i szczęścia w miłości, to harmonia dwóch egoizmów taka, aby każdy miał na uwadze dobro drugiego i dobro wspólne. Mądrość w tej filozofii polega na tym, żebyśmy umieli tak być do siebie nastawieni, abyśmy sobie wzajemnie robili to, co dobre, i dzięki tej wymianie, oboje byli szczęśliwi. Niewątpliwie jest to mądre i każdemu w małżeństwie polecam. Zamiast sobie nawzajem udowadniać winę, nosić do siebie pretensje, lepiej zatroszczyć się wzajemnie o to, co dobre dla nas obojga, z uwzględnieniem dobra drugiego, i w ten sposób dawać sobie nawzajem radość życia. Taką wizję miłości w istocie ukazywał Erich Fromm w książce "Sztuka miłości", która swego czasu była bestselerem. Jednak ta wizja nie uwzględnia prawdziwej miłości, która w istocie jest czymś o wiele większym, bo jest udziałem w komunii, której korzenie sięgają Boga, Boga którego istotą jest miłość. Wizja człowieka jako monady - jak się wydaje - leży u podstaw filozofii oświeceniowej. Jest to zresztą konsekwencja przywoływanego już hasła odrodzeniowego: "Człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce". Sugeruje ono, że sami znamy siebie i najlepiej wiemy, co jest dla nas dobre. Dlatego stopień realizacji naszych pragnień rozstrzyga o pełni życia i szczęścia. Zasadniczy problem polega jednak na tym, że człowiek nie ma swojego życia w swoim ręku. Nie wie, co dla niego jest naprawdę dobre i na czym polega prawdziwe szczęście. Nie jest panem swojego życia. Nie wie nawet, czy jutro jeszcze będzie żył! I choćby żył sto i więcej lat, to i tak w końcu umrze. I co dalej?! Zresztą, gdyby nawet człowiek żył wiecznie, czy byłaby to rzeczywiście pełnia życia?! Kiedyś zastanawiałem nad swoim życiem i doszedłem do wniosku, że jestem człowiekiem raczej zadowolonym. Jestem szczęśliwy, oczywiście coś mnie czasem boli, mam różne nieporozumienia z innymi ludźmi, ale jestem w stanie sobie z tym poradzić, więc nie narzekam, jestem szczęśliwy, co zresztą wydaje się, potwierdzają inni. Kiedy jednak założyłem, że tak będę żył na wieki, w nieskończoność, zupełnie się przeraziłem. Byłoby to piekło: tak będzie wiecznie, bez końca! Wtedy zrozumiałem, że śmierć jest łaską, że to, co nas normalnie przeraża, jest wielką łaską. Życie w tej postaci, jaką mamy obecnie, rozciągnięte w nieskończoność jest po prostu koszmarem. Nasze życie na ziemi nie jest życiem pełnym, to jest tylko przymiarka do życia. Śmierć jest konieczna, jest wyzwalająca. Zresztą śmierć jest najważniejszym momentem w naszym życiu - momentem najważniejszym i jednocześnie najpiękniejszym! Tak o śmierci powiedziała mi kiedyś starsza znajoma. Wstrząsnęło to mną, ale potem pomyślałem, że ona ma rację. Oświeceniowa wizja człowieka wyraźnie jest obecna w tendencji do absolutyzowania człowieka jako jednostki i jego wolności. Dzisiaj nawet unika się pojęcia obiektywnej prawdy, ale lansuje się indywidualne prawdy. Kiedy jednak spojrzymy na siebie jako na tajemnicę, na swoje serce w perspektywie filozofii dialogu, i zrozumiemy, że ja jestem w istocie odpowiedzią, to odkryjemy, że ja nie tylko jestem w spotkaniu, co można dosyć łatwo zobaczyć, ale ja rodzę się ze spotkania. Żyjąc spontanicznie, mówimy często po prostu: jakoś się żyje. I dopiero, gdy w pewnym momencie, ktoś czegoś od nas chce, wtedy się budzimy i zaczynamy dopiero myśleć refleksyjnie. Zwykle funkcjonujemy jak zaprogramowane maszyny. Może to przypominać jazdę samochodem, gdy myślimy o tym, gdzie i po co jedziemy, nie myśląc o zmianie biegów i samym kierowaniu. A tu nagle na drodze coś się dzieje, mogą to być np. roboty drogowe i z nimi związana zmiana organizacji ruchu. Musimy wówczas wszystko pilnie śledzić i odpowiednio reagować. Może też ktoś machać, by go zabrać. Wtedy nagle trzeba podjąć jakąś decyzję: zabrać czy nie zabrać?! Nagle wytrącony z rutynowego działania muszę zareagować niestandardowo, muszę podjąć osobistą decyzję. Inne doświadczenie z naszej codzienności, które dobrze ilustruje owo budzenie się: przychodzimy do kogoś i pukamy do drzwi. Słyszymy pytanie: "Kto tam?". W odpowiedzi mówimy spontanicznie: "Ja!". W tej sytuacji widać, że "ja" jest odpowiedzią. Oczywiście kogoś wewnątrz interesuje, kto za tym "ja" stoi. Natomiast dla każdego z nas najprawdziwszym imieniem jest "ja", ono jest podmiotem naszych decyzji. Jest tym centrum w nas, z którym się solidaryzujemy. Przy czym istnieją w nas różne ośrodki solidaryzowania się. Jest takie "ja", które koncentruje się jedynie na sobie, na tym, by skorzystać jak najwięcej, by nie stracić, czy być skrzywdzonym. Jest to ego szukające jedynie siebie i swojego dobra. Ono jednak jest bardzo płytkie, nie sięga do serca, nie ma do niego w ogóle dostępu. Jest też "ja", które pojawia się, kiedy się człowiek zakochał, zafascynował kimś. Jest wzruszony, poruszony głębiej, dzięki temu zostało wzbudzone nowe "ja", jak gdyby nowa tożsamość. To doświadczenie oddają pięknie opisy literatury. Wówczas każde spotkanie z tą osobą porusza nas tak głęboko, że cała reszta się nie liczy. Wtedy dochodzi do wywołania czegoś głębszego, czego normalnie człowiek nie przeżywa, gdy zwyczajnie przeżywa szare życie. To "ja" pojawia się jako odpowiedź na pojawienie się kogoś. Wówczas też odkrywamy, że przecież, chociaż nie doświadczyliśmy owej nowej tożsamości, jednak właśnie w niej odnajdujemy się pełniej, niejako stajemy się sobą! Widać zatem, że w nas istnieje wcześniej "ja", które się budzi, a przynajmniej istnieje dyspozycja do obudzenia się tego "ja" zakochanego. Odnosi się to także do innych sytuacji, do innych zdarzeń. Żyjąc spontanicznie w świecie, po prostu w nim funkcjonujemy. Tak jak gdyby aktywna była jedynie nasza biologia, choć może racjonalnie sterowana przez nas. Kiedy jednak samo funkcjonowanie jest zaburzone, gdy np. materia stawia nam opór, wówczas się denerwujemy. Budzi się "ja", które musi sobie poradzić z problemem. Jednak ono nie dotyka niczego głębokiego. "Ja" zawsze jest odpowiedzią i realizuje się wyłącznie w relacji z tym, na co jest odpowiedzią i odpowiadając, osiąga taką głębię, z jaką do niego dochodzi wezwanie. "Ja" się rodzi, a właściwie budzi, jako odpowiedź. Jest to bardzo ważna prawda szczególnie w małżeństwie. Niestety bardzo często relacje pomiędzy małżonkami schodzą bardzo szybko na poziom funkcjonowania, rutynowych zachowań, standardowych podziałów zadań i obowiązków, bez spotkania w miłości. Na miejsce miłości wchodzi rutyna. Oczywiście wcześniejsze zakochanie jest stanem przejściowym i musi się skończyć, ale zamiast przejść w rutynę, powinno przejść w głębokie spotkanie ja - ty w coraz głębszym poznawaniu siebie i odkrywaniu "drugiego ja we wspólnym człowieczeństwie". Takie poznawanie powinny wzmacniać wspólne doświadczenia pomyślności i trudów, szczęścia i nieszczęścia, radości i smutków, noszenia wspólnej odpowiedzialności. Podobnie jak w przyjaźni, która się dociera w dłuższym wspólnym wspieraniu się. "Prawdziwego przyjaciela poznaje się w biedzie". Kluczem do pogłębienia więzi jest otwarcie w miłości, pozostanie na poziomie spotkania osobowego, w relacji ja ? ty. Warunkiem fundamentalnym takiej relacji jest wzajemny szacunek, który wypływa ze zrozumienia odmienności drugiego i świadomości jego wolności, świadomości, że jest dla nas misterium, które możemy jedynie stopniowo poznawać. Podobnie jak sami dla siebie jesteśmy misterium i mniemanie, że wiemy, kim jesteśmy, prowadzi do braku rozwoju, podobnie rutyna wkrada się, gdy się nam zdaje, że już dobrze znamy drugiego, że wiemy, co drugi myśli, co zrobi i dlaczego. Wtedy wzajemne relacje przechodzą w taką rutynę, czyli ukrytą śmierć. Już nie jesteś dla mnie "ty", ale "on" lub "ona". Sami się zamykamy w sobie, a na zewnątrz pozostaje "on" czy "ona". Zasadniczo każdy z nas żyje w trzech podstawowych relacjach:
ja ? to Włodzimierz Zatorski OSB Kryzys małżeństwa? Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC
[ Powrót ] |
| [ Strona główna ] |
|
|
|