Rozważania Miłość Modlitwy Czytelnia Źródełko Pomoc Duchowa Relaks Download Cuda Opowiadania Perełki

Ciche znaki nieba

Ilekroć zbliżają się pierwsze dni listopada, doświadczam przedziwnego optymizmu. Jakże to byłoby pięknie, gdybyśmy potrafili wykorzystywać dary Kościoła w taki sposób, aby lęk przed śmiercią, choć naturalny i oczywisty, stracił nad nami wszechpotężną władzę.

Pięknie byłoby, żebyśmy potrafili przyznawać się do powszednich słabości, a sakrament pokuty był niejako wpisany w nasze istnienie. Żebyśmy stanowili po prostu Kościół spowiadający się, wrażliwy na biedy i potrzeby innych ludzi. I wreszcie, żeby poetycki sposób bycia stał się naszym codziennym obowiązkiem. Poezja przecież podprowadza pod próg tajemnic religijnych, ujawnia miejsca, do których przywołuje każdego z nas nasza duchowość. Oswaja z egzystencjalnym kresem, podtrzymując moc pamięci i często zapomniane dzisiaj rytuały żałoby. Przydaje też nadziei, bez której nie sposób egzystować z poczuciem lądu i wewnętrznego porządku. Czym jest jednak nadzieja, potrzebna zwłaszcza w chwilach intensywniejszych pytań o sens życia, sens śmierci, niebo i piekło, obcowanie świętych i życie wieczne?

NADZIEJA CHRZEŚCIJAŃSKA

Nie rozważam tutaj nadziei w zwykłym sensie tego słowa, kiedy zrównuje się ją po prostu z ufnością, że codzienne sprawy będą się realizowały zgodnie z osobistym i wspólnym dobrem. Chodzi o nadzieję będącą wynikiem rozumienia przez każdego z nas samych siebie.

Jeżeli więc uważamy się za osoby religijne i swoją nadzieję wywodzimy z doświadczenia wiary, wówczas przybiera ona barwy ściśle konfesyjne. Teologowie powiedzą nawet, że staje się cnotą teologiczną, to znaczy, że zostaje udzielona przez samego Boga po to, abyśmy mogli osiągnąć - trudne przecież do zdobycia - najwyższe dobro, jakim jest zbawienie. Ale łaskę tę musimy wciąż podtrzymywać, bacząc, aby we właściwy sposób rozpoznawać tak zwane kwestie ostateczne. Egzegeza historyczno-krytyczna pokazała wyraźnie, że w przeszłości nieraz bardzo błędnie interpretowano obrazowy język Pisma Świętego i Tradycji Kościoła.

Nikt obecnie nie traktuje poważnie badaczy, którzy na podstawie aluzji biblijnych obliczają na przykład temperaturę ognia piekielnego albo przekonują, że w niebie zostanie zachowana różnica płci.

Trzeba przeto mieć się na baczności; nie opuszczać też nigdy niezawodnego kręgu Bożych obietnic. Zło wszak pozostaje w końcowym rachunku łamliwe, zwłaszcza wobec orędzia Chrystusa. Nadzieja chrześcijańska stanowczo podpowiada: "Duszy zabić nie mogą" (Mt 10, 28). Przypomina nadto, że chrześcijanie odnajdują idealnego powiernika w osobie Mistrza z Nazaretu, który umiera w imię człowieka, potrzebującego odkupienia i miłosierdzia. Jego miłość woła, abyśmy zechcieli przyjąć ten bezcenny dar. Dzięki cnocie nadziei staje się to możliwe: jesteśmy bowiem w stanie usprawniać własne działania tak dalece, że potrafimy urzeczywistnić szczęście zamierzone dla każdego z nas przez Boga, przyjmować z pokorą, iż rzeczywistość, choćby i pełna niedogodności, nie jest nigdy zakończona. Wszystko może się wszak zmienić na lepsze; bieg świata, jak też indywidualne historie osób zasadniczo mogą i zmierzają ku dobremu celowi.

Nadzieja sprawia, że wbrew wiedzy i poznaniu stajemy po stronie tej "nieroztropnej ufności", wyrażanej przez język symbolu, który pełniej niż racjonalny dyskurs pozwala zbliżyć się do tego, co ukryte przed zmysłowym oglądem. Na pytania o "rzeczy ostateczne" obraz właśnie zyskuje na znaczeniu. Mówi, że wiara chrześcijańska nie pokłada nadziei w tym, co ewentualnie nastąpi, ale zwraca się w stronę Boga, z którym chce złączyć się w osobowej unii. Tego rodzaju postawa, podkreślam, nie jest wróżeniem z religijnych fusów, lecz ujawnia, że ostatecznie cokolwiek by się stało, będzie zachwycającą przyszłością, ponieważ u jej źródeł odnajdujemy samego Boga. Skoro wskrzesił On z martwych Jezusa, zapewne wszystko i wszystkich doprowadzi do pomyślnego zakończenia.

UMIERAĆ W CHRYSTUSIE

Wyraziste, choć tradycyjne formuły Katechizmu Kościoła Katolickiego przekazują, że aby dostąpić zmartwychwstania, trzeba umrzeć z Chrystusem. W tym "odejściu", jakim jest śmierć, dusza jest oddzielona od ciała i połączy się z nim na nowo w dniu zmartwychwstania umarłych. Co to bliżej znaczy? Zasadniczo to, że śmierć została naturalnie wpisana w bieg ziemskiego życia i nie stanowi nagłej bytowej niespodzianki. Trudno zresztą byłoby pojąć zgoła odmienną sytuację. Życie i śmierć zawsze idą niespiesznie, razem. Przypomina to o wartości czasu, który z natury rzeczy dobiega kresu; warto zatem mieć świadomość, że dysponujemy tylko ograniczonym pasmem chwil, by w pełni zrealizować swoje życie.

Czy to wskazuje, że powinniśmy wychylać się w stronę "innego świata"? Na kartach Starego Testamentu dostrzegamy - trudno ukryć - zaledwie nikłe zaczątki wiary w życie wieczne. Izraelici cieszyli się bliskością i życzliwością Jahwe, ale niekoniecznie przyjmowali idee wiecznej z Nim serdeczności. Może to sugerować, że "młoda" idea zmartwychwstania nie tyle została "wymyślona" przez ludzi, ile objawił ją sam Bóg. Należy bowiem do tych prawd koniecznych do zbawienia, które jako revelata musiały, chcąc nie chcąc, zostać ujawnione przez samego Stwórcę. Oczywiście, my, osoby budujące kulturę i w niej się rozpoznające, dodajemy do tej Bożej aktywności swoje własne wyobrażenia, pragnienia i emocje. Niemniej jednak rozumiemy, że tamten świat nie może być niczym innym, niż tym, co Bóg na ten temat myśli; być może nie jest niczym innym niż On sam. Jeden z teologów rewelacyjnie stwierdził, że tamten świat będzie darem, który Bóg składa człowiekowi z samego siebie w nowym etapie jego życia, co oczywiście nie oznacza zerwania z naszym ziemskim trwaniem.

Spoglądając jednak z czysto teologicznej perspektywy, śmierć zdaje się powiązana z grzechem; jest - przekonuje Biblia - wręcz skutkiem grzechu. Dokument soborowy dobitnie stwierdza: "Śmierć cielesna, od której człowiek byłby wolny, gdyby nie był zgrzeszył, jest »ostatnim wrogiem« człowieka, który musi zostać zwyciężony" (Gaudium et spes, 18). Ale jak sformułowanie to rozumieć? W jakim sensie grzech może zależeć od biologicznej śmierci człowieka? Właściwie: nie powinien tu zachodzić żaden związek. Kiedy jednak ujmiemy śmierć w szerszym znaczeniu, jako śmierć "kulturową", egzystencjalną, która zakorzeniona jest w życiu, wpływa na jego "kształt", czyni zeń byt skończony i nietrwały, wtedy śmierć ma prawo być włączona w religijny świat człowieka. Od chwili, gdy zaistniał grzech, śmierć zyskała także wymiar duchowy, tamując ludziom dostęp do wiecznego szczęścia ze Stwórcą. Dopiero konanie Jezusa na krzyżu przemieniło to przekleństwo śmierci w błogosławieństwo. W jej blasku potrafimy spojrzeć na ludzką (i swoją) śmierć pozytywnie. Przyjmujemy, że podczas chrztu w sposób sakramentalny "umieramy z Chrystusem", by żyć nowym już życiem. Zdobywamy się na ewangeliczną nadzieję, by obracać własną śmierć w akt posłuszeństwa i miłości wobec Ojca, na wzór Chrystusa (Łk 23, 46).

Wielka to szansa, by wejść w tajemną przestrzeń życia wiecznego. Otrzymawszy stówa przebaczenia i rozgrzeszenia, będąc umocnionymi przez namaszczenie, wyruszamy w drogę ze spokojną pewnością. Śmierć kończy naszą drogę zdobywania zasług Chrystusowych albo ich odrzucenia. Nie jest w żadnym razie jednoznacznym kresem wszystkiego. Nadchodzącą przyszłość mamy niejako wykuwać w historii jako osoby, które zostały włączone w Boży plan zbawienia. Dlatego tradycyjny podział na "tamten" i "ten" świat nie jest wart akceptacji. Jeżeli z całą egzystencjalną mocą angażujemy się w teraźniejsze sprawy, Duch Boży działa, tworząc za ich pośrednictwem obiecaną przez siebie przyszłość. Oto przejaw chrześcijańskiej radykalnej nadziei, właściwie odnoszącej się do śmierci, którą - powiedzmy wyraźnie - można przezwyciężyć.

Dla starożytnych Greków zasada pokonująca śmierć tkwiła w mocy poszczególnej i nieśmiertelnej duszy, natomiast dla chrześcijanina znajduje się ona poza człowiekiem, we wskrzeszającej energii Bożej. Śmierć krzyżowa Chrystusa ukazuje jednakże powagę śmierci, ale i jej kruchość, gdyż zostaje ona unicestwiona Bożą miłością. W Chrystusie tedy chrześcijanin pokłada ostateczną nadzieję. Przyjmuje, że w śmierci dokonuje się zmartwychwstanie człowieka-osoby, zachowujące to wszystko, czego doświadczył on w życiu i historii. Otrzymane w ten sposób nowe życie nie oznacza akceptacji modnej w wielu środowiskach teorii reinkarnacji.

W chrześcijańskim ujęciu rzeczywisty pozostaje tylko jeden konkretny człowiek, który cały jest duszą i cały jest ciałem. Żeby to zrozumieć, wystarczy codzienne doświadczenie i pytanie: dlaczego jestem tym, kim jestem; dlaczego jestem taki, jaki jestem? Bo mam takich a takich rodziców, przeszedłem określony szlak edukacyjny, kulturowy i religijny. Wszystko to przynależy do mojej tożsamości. Tymczasem reinkarnacja rozrywa w dualistyczny sposób jedność człowieka i pozbawia go łączności z Bogiem, dawcą życia wiecznego.

NIEBO, PIEKŁO, CZYŚCIEC

Żyjąc ze świadomością nadchodzącej śmierci, pokładamy ufność w Bogu, że zechce przyjąć nas do siebie, czyli zaoferuje wieczną szczęśliwość z samym sobą i z tymi, których za ziemskiego życia ukochaliśmy. Niebo ma społeczny wymiar, ponieważ sam Bóg stanowi trójjedyną wspólnotę; nie jest jakimś osobistym tylko spotkaniem z Bogiem. Jezus często przyrównywał ten radosny stan do uczty weselnej, podczas której jesteśmy razem, możemy paść sobie w objęcia, wspólnie się weselić, śpiewać, okazywać gesty szczerej życzliwości. Zgodnie z tym biblijnym obrazowaniem wypada zasugerować, że niebo zaczyna się już na ziemi, kiedy ludzie są sobie nawzajem przychylni w miłości. Ma ono swoją historię. Obecnie jest jeszcze w fazie stawania się, aż do czasu, gdy Bóg będzie "wszystkim we wszystkich" (1 Kor 15, 28). Dopiero wówczas każdy człowiek osiągnie swój cel i zakończy się wznoszenie Ciała Chrystusa.

Nie nastanie jednak wiekuisty spokój. Niebo zawsze będzie przypominało ocean, nieustannie poruszany nowymi przeżyciami, nową jakością istnienia. Nasza pasja poznawania Boga nigdy się nie zakończy i zakończyć się nie może. On, Bóg, wiecznie będzie odsłaniał barwy i głębię swej miłości. Współczesna refleksja teologiczna w całej rozciągłości potwierdza tego rodzaju opis. Uznaje też, że piekło nie jest karą obmyśloną przez Boga pragnącego "wyładować się" na grzeszniku; to raczej negatywne zwieńczenie ludzkiej egzystencji, całkowite rozminięcie się z Bogiem. Piekło, podobnie jak niebo, dojrzewa w naszym życiu i już teraz może się "rozpętać". Kiedy poddajemy się perswazjom zła, nie potrafimy wyzwolić się z egoizmu, kiedy jesteśmy niesprawiedliwi i podsycamy społeczny niepokój, wtedy przyczyniamy się do rozwoju czegoś, co tradycyjnie nazwano "piekłem".

Ten stan zamknięcia się na Boga ma swój początek w ludzkim wnętrzu, które jest miejscem aktywności wolnej woli* gdzie tkwi źródło wszelkich ludzkich decyzji. Dlatego Bóg szanuje wolność i nie może zmuszać człowieka, aby Go kochał. Sam nigdy nie przestanie kochać człowieka, choć wie, że człowiek może odrzucić tę Bożą sympatię. Traktując poważnie Boga i traktując poważnie człowieka musimy zaakceptować fakt przynajmniej możliwości istnienia piekła. Jest ona strukturalnym elementem ludzkiej wolności. Nie chodzi tutaj o wiarę w piekło. Byłoby to nonsensowne. Wierzymy jedynie, że piekło jest możliwe, a dokładniej mówiąc, wierzymy w Boga, którego miłość, jak lubię powtarzać za Francois Varillonem, jest bezradna wobec możliwości zaistnienia piekła.

Mamy wobec tego dwie możliwości: niebo lub piekło. Rozstrzygnięcie nastąpi w instancji Sądu Ostatecznego i sądu szczegółowego nad każdym z osobna człowiekiem. Wielka komunia ludzi z Bogiem i między sobą nie zaistnieje dopóty, dopóki to, co się wydarzyło i stało na świecie i w historii, nie będzie osądzone, na skutek czego dopiero zostanie zbudowana prawdziwa sprawiedliwość. Bóg jest przecież "Bogiem dla ludzi" i chce ich zbawienia, choć, raz jeszcze podkreślam, pozwala na wszystkie możliwe akty ludzkiej wolności, nie wyłączając odtrącenia Boga. Wie, że nasza miłość jest miłością na ludzką miarę, a taka miłość to za mało, by wejść do nieba. Stąd też pojawia się myśl o czyśćcu, sformułowana przez Kościół na Soborach Florenckim i Trydenckim. Nigdy bowiem nie jesteśmy w stanie wyplenić z siebie egoizmu, a uczestnictwo w życiu Bogu właśnie wymaga takiego rodzaju działania.

Taki jest sens czyśćca. Musimy oczyszczać się z tej skłonności skupiania uwagi na sobie, z tego, że nie uczyniliśmy tego wszystkiego, do czego zostaliśmy powołani, że zmarnowaliśmy wiele sposobności do pomnażania dobra, że wiele szlachetnych spraw zaniechaliśmy. Dlatego spotkanie z Bogiem w śmierci to trawiący ogień, przynoszący zbawienne i dobrowolne cierpienie. Dzięki niemu jesteśmy zdolni do autentycznej, niesamolubnej i dojrzałej miłości. Żarliwie modlimy się za zmarłych, ufając, że oczyszczenie czyśćcowe następuje i przynosi święte owoce: "Dlatego właśnie [Juda Machabeusz] sprawił, że złożono ofiarę przebłagalną za zabitych, aby zostali uwolnieni od grzechu" (2 Mch 12, 45).

Trzeba zatem czynić wszystko, co możliwe, aby wykorzystywać uzdolnienia otrzymane od Boga, by podążać Jego śladami i przyjąć dar życia wiecznego. Taka nadzieja powinna towarzyszyć wszelkim ludzkim poczynaniom.

WSPÓLNOTA ŚWIĘTYCH

Przyznajmy: trudno nam precyzyjnie rozeznać się w sprawach ostatecznych. Pozostajemy wobec nich właściwie poznawczo bezradni. To jednak bezradność zmuszająca do religijnej aktywności. Wierzymy więc, że istnieje wzajemny, nadprzyrodzony wpływ świętych znajdujących się w niebie, czyśćcu i na ziemi, dzięki któremu uczestniczą oni w dobrach nadprzyrodzonych tworzonych w Chrystusie i przez niego; łączność ta słusznie nazywa się wspólnotą świętych. Przyjmujemy z uniesieniem ten niebywały fakt wzajemnej łączności oraz obopólnego wpływu zbawionych w niebie i należących do Kościoła ziemskiego. Potencjalnie - zapewnia tradycja teologiczna - we wspólnocie świętych uczestniczą wszyscy ludzie, gdyż znajdują się ustawicznie w kręgu promieniowania dobra tworzonego przez ludzi złączonych z Bogiem i z Chrystusem. Oddziaływanie to istnieje w relacji wiernych do osób świętych w niebie, okazujące się zarówno w kulcie, jak i w porządku powstającego - w wyniku tego przenikania - dobra nadprzyrodzonego.

Nie tylko modlitwa, lecz każdy szlachetny gest emanuje na szczęście zbawionych, zwłaszcza na tych, których dosięga stan czyśćcowy, i wznosi królestwo Boże na ziemi. Święci w niebie - wraz z aniołami - pomagają osobom w czyśćcu i ludziom na ziemi zarówno przez dawne zasługi, jak też aktualne, o ewangelicznym wydźwięku, postępowanie; również przez szczególniejsze modlitewne odniesienie do Boga. Ludzie na ziemi przyczyniają się do tego, że przebywający po stronie czyśćcowej, z ziemskiego punktu widzenia, "szybciej" osiągają niebo, oni zaś jednoczą się już w pragnieniu ze świętymi w niebie i mogą pomagać stworzeniom na ziemi. Wszystkie wskazane relacje między trzema Kościołami polegają na istnieniu i wzmaganiu się więzi nadprzyrodzonej, czyli na obiegu dobra, jakie Chrystus wysłużył dla całego świata.

Oczekując pełni istnienia zakładamy, że nastąpi koniec świata. Wówczas królestwo Boże osiągnie swoją chwałę. Spełnią się odwieczne zamysły Boga. Chrystus ponownie przyjdzie i ukaże rzeczywiste relacje każdego człowieka ze Stwórcą. Kiedy to nastąpi - nie wiemy. Są to jednak zawrotne perspektywy, jakie zjawią się przed ludźmi. Okaże się w całkowitym wymiarze, co znaczy być człowiekiem i zrealizuje się jedność rodzaju ludzkiego zamierzona przed Boga, który utworzy wspólnotę odkupionych. Grzech i cierpienie stracą moc, egoizm przepadnie. Pojawi się "nowe niebo i nowa ziemia" (2 P 3, 13). Wieczność okaże się źródłem radości, pokoju i wzajemnej komunii.

Kiedy w świąteczny czas nawiedzimy groby najbliższych, miejmy powyższe myśli w swoich sercach. Kto wie: może będzie nam łatwiej wierzyć, łatwiej umacniać się nadzieją i radować nadchodzącym, imponującym w Bogu, szczęściem.

ks. Jan Sochoń

Tekst pochodzi z Tygodnika
Idziemy, 31 października 2010



Wasze komentarze:
piotr: 20.07.2015, 13:40
Kiedys wierzylem.pozniej nastal czas odwrotu od Boga.wiele lat wahalem sie.oddalalem sie od Niego.pozostalem teraz sam.stracilem wszystko co mialem.doszedłem do wniosku ze nie mam nic do stracenia i postanowiłem znów Mu zaufać.zobaczymy czy Bóg pozwoli mi zyc jak powinienem i tak jak pragnę.czas pokaze
damian: 27.09.2013, 20:56
Ja w swoi życiu nie dostałem od Boga nic oprucz cierpienia
Andre: 30.10.2010, 19:40
Jezus do Św. Faustyny: Jestem święty po trzykroć i brzydzę się najmniejszym grzechem. Nie mogę kochać duszy, którą plami grzech, ale kiedy żałuje, to nie ma granicy dla Mojej hojności, jaką mam ku niej. Miłosierdzie Moje ogarnia ją i usprawiedliwia. Miłosierdziem Swoim ścigam grzeszników na wszystkich drogach ich i raduje się Serce Moje, gdy oni wracają do Mnie. Zapominam o goryczach, którymi poili Serce Moje, a cieszę się z ich powrotu. Powiedz grzesznikom, że żaden nie ujdzie ręki Mojej. Jeżeli uciekają przed miłosiernym Sercem Moim, wpadną w sprawiedliwe ręce Moje. Powiedz grzesznikom, że zawsze czekam na nich, wsłuchuję [się] w tętno ich serca, kiedy uderzy dla Mnie. Napisz, że przemawiam do nich przez wyrzuty sumienia, przez niepowodzenie i cierpienia, przez burze i pioruny, przemawiam przez głos Kościoła, a jeżeli udaremnią wszystkie łaski Moje, poczynam się gniewać na nich, zostawiając ich samym sobie i daję im czego pragną.(Dz 1728)
(1)

Autor

Tresć

Poprzednia[ Powrót ]Następna

 
[ Strona główna ]

Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty |

Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt

© 2001-2024 Pomoc Duchowa
Portal tworzony w Diecezji Warszawsko-Praskiej