Co dalej?Pochodzę z rodziny religijnej. Mój tato był organistą w naszej parafii składającej się z kilku wiosek. Dwie siostry mojej mamy są siostrami zakonnymi. Nie wiem, na ile te fakty wpłynęły na odczytanie przeze mnie powołania, na pewno ułatwiały mi pogłębianie życia religijnego.Mój osobisty kontakt z Bogiem zaczął się pod koniec szkoły podstawowej. Wtedy zaczęłam świadomie przeżywać moją wiarę. Nabierałam pewności, że Bóg jest, że mi pomaga, że modlitwa ma sens. Nie potrafiłam tego wszystkiego wyrazić, dlatego bałam się zbytnio uzewnętrzniać swoją wiarę - obawiałam się, że nie potrafię jej obronić. W szkole średniej mój kontakt z Bogiem pogłębił się. Pomogła w tym przyjaźń z koleżanką z klasy, która była postulantką u sióstr Benedyktynek. W moim sercu rosło pragnienie pogłębienia wiary, więc ciągnęło mnie wszystko, co z religią było związane. Wtedy zrodził się we mnie spontaniczny kontakt z Panem Jezusem. Często z Nim rozmawiałam w bardzo różnych miejscach i sytuacjach - na przykład podczas meczu w siatkówkę, na dyskotece, w kolejkach (w których okropnie nie lubiłam stać, ale mama kazała...). Nie wiem, od kogo się tego nauczyłam, ale z każdą sprawą "leciałam" do Jezusa. Często miało to charakter interesowny, choć z drugiej strony miałam już wtedy świadomość, że w moim życiu chcę wypełniać wolę Bożą. W klasie maturalnej zadałam sobie pytanie: "co dalej?". Od razu pojawiło się drugie pytanie: "a może klasztor?". Przeżywałam wtedy wielką niepewność, niejasność. Jedno wiedziałam na pewno: chcę wolę Bożą wypełnić. Jak jednak ją odczytać? Skąd wiedzieć, gdzie Pan Bóg chce mnie mieć? Pytam, ale nic konkretnego nie słyszę. Może i Bóg mówi, ale ja Go nie rozumiem - jakby mówił innym językiem. Wówczas ja sama zaczęłam podsuwać Panu Bogu rodzaj języka, którym ma do mnie przemówić. Powiedziałam: jeśli dostanę się na studia, to będzie znak, że nie mam być zakonnicą, a jeżeli nie zdam egzaminów, to znak, że mam iść do klasztoru. No i... dostałam się na Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu. Był to rok 1981. Strajki, stan wojenny były dla mnie okazją do zdobycia odwagi cywilnej i umocnienia kręgosłupa religijno-patriotycznego. I chyba tylko (albo aż!) po to właśnie studiowałam przez rok. Moje myślenie o przyszłości kierowało się teraz ku małżeństwu. Gdy po roku studiowania znalazłam się w dwuletnim Studium Przemysłu Cukrowniczego, takie właśnie było moje nastawienie. Modliłam się o dobrego męża. Widziałam siebie jako żonę i matkę. Nie widziałam tylko obok siebie konkretnej osoby jako kandydata na męża. W tym czasie najważniejszym warunkiem, jaki powinien spełniać mój przyszły mąż, stało się to, by był on człowiekiem wierzącym przynajmniej tak jak ja (wcześniej najważniejsze było, by umiał pięknie tańczyć). Pod takim kątem patrzyłam na moich kolegów z klasy. Byłam wśród nich jedyną dziewczyną. Ta sytuacja była prawdziwą szkołą życia, wezwaniem dla mnie jako dziewczyny. Potrzebowałam tu ogromnej pomocy Bożej. Był to czas prawie codziennego udziału we Mszy św. i przyjmowania Komunii św. Koniec nauki w szkole przywołał znów pytanie: "co dalej?" Nikt o rękę mnie nie poprosił, więc... "Panie Jezu, kim ja mam być? Co ja mam robić? Może jednak ten zakon? Ale nie czuję w sobie żadnego przynaglenia". Poszłam na pielgrzymkę do Częstochowy z prośbą o rozeznanie mojej drogi. Po powrocie okazało się, że znalazła się dla mnie praca. Podjęłam ją z jakimś dziwnym spokojem, ale nadal modliłam się - pytałam, co mam robić, a trochę ciszej prosiłam o dobrego męża i kochającą się, rozmodloną rodzinę. Po pół roku zaczął się wkradać w moje serce niepokój, że nie robię tego, co powinnam, że laboratorium w Wytwórni Octu i Majonezu w Grudziądzu, choć dobrze mi się tam pracuje, nie jest moim życiowym miejscem. "Panie Jezu, czyżby naprawdę życie zakonne?! A nie mogłabym opowiadać o Tobie będąc Anią Kisiel? Przecież w klasztorze Cię znają, kochają. To tu w świecie trzeba o Tobie mówić, dawać świadectwo wiary. Jak się zamknę za murami..." Tak się targuję, trochę bronię, szukam pewności. Pytałam w rodzinie, jak one rozpoznały swoje powołanie. Okazało się, że one od urodzenia wiedziały, że mają być siostrami zakonnymi. Poradziły mi, abym się modliła, a Pan Jezus na pewno mi powie. Zatem modlę się i próbuję słuchać, nie podsuwać Panu Bogu swoich planów. I mam coraz większe zamieszanie w sercu, coraz większe napięcie, poczucie że muszę coś zdecydować. Przewalają się przeze mnie argumenty za i przeciw. Z drugiej strony odczuwam ogromne przynaglenie, że nie mam czasu na zwlekanie z decyzją. To był chyba najtrudniejszy czas. Nie pamiętam jak długo to trwało. Może dwa, trzy miesiące. Gdy już niby się zdecydowałam wstąpić do klasztoru, ale wtedy pojawił się nowy problem - do jakiego? Do Służebniczek nie, bo mam tam dwie z osoby z rodziny, a przecież do klasztoru idzie się tam, gdzie nikt nikogo nie zna, żeby było łatwiej oderwać się od najbliższych. Do Benedyktynek nie, bo za blisko domu (15 km), a idąc do klasztoru odchodzi się przecież od świata. Innych zgromadzeń nie znałam i znów czekałam myśląc, że może ktoś za mnie podejmie konkretne kroki. Jednak coraz większe przynaglenie wewnętrzne nie dawało mi spokoju. Do dziś nie wiem, jak i kiedy to się stało, że w końcu powiedziałam Jezusowi: "dobrze, będę siostrą służebniczką Maryi". Było to chyba na przełomie lutego i marca 1985 roku. Dopiero wtedy odczułam ogromny spokój. Pierzchły wszystkie wątpliwości i niepokoje. Stało się to tak nagle, że odczytałam to jako znak słusznie podjętej decyzji. Ten spokój serce towarzyszy mi do tej pory i sprawia że czuję się szczęśliwa. Właściwie na tym można by zakończyć ten temat. To, co było potem, to już po prostu konsekwencja tej decyzji. Był jeszcze potem moment próby. Poznałam chłopaka, który mi się bardzo spodobał. Zaczęliśmy się spotykać, bez zobowiązań, na stopie raczej koleżeńskiej, ale czułam do niego ogromną sympatię. Serce mi skakało na myśl o spotkaniu z nim. W mojej modlitwie pojawiły się znów pytania: "Panie Jezu, to co ja mam w końcu robić? Czy to jest już prawdziwa miłość? Czy to jest ten, z którym mam dzielić swoje życie?" Gdzieś wewnątrz czułam jednak, że gdy będę podtrzymywać te spotkania i odwiedziny, to będę go oszukiwać. Ja po prostu muszę COŚ WYBRAĆ! Nie potrafiłam powiedzieć Krzyśkowi wprost, że idę do klasztoru. Poza najbliższą koleżanką w pracy nikt o tym nie wiedział. W końcu kiedyś, podczas spaceru, podziękowałam mu za zaproszenie do domu, "bo nie chciałabym tak się zobowiązywać". Nie wiem, co on sobie wtedy myślał i co czuł. Było to chyba niejasne i niedopowiedziane z mojej strony. Krzysiek był na tyle delikatny, że się nie dopytywał. Ja czułam się okropnie. Chciałam mu wszystko powiedzieć, ale nie potrafiłam. Poszliśmy wtedy do jakiejś kawiarni i to było nasze ostatnie spotkanie. Przez jakiś czas czułam coś w rodzaju żalu, tęsknoty, ale nie miałam żadnego niepokoju. Nadal nikomu nie mówiłam o moich zamiarach. Wiedziały tylko siostry służebniczki i pomogły mi wszystko pozałatwiać. Rodzicom powiedziałam w dniu ich jubileuszu 25-lecia małżeństwa, robiąc im w ten sposób prezent. Cieszyli się i w dwa tygodnie później, czyli 2 listopada 1985 roku przywieźli mnie do Pleszewa i zostawili. Tam rozpoczęła się moja droga służebniczki Maryi. Amen. siostra M. Rafała sł. M.
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2024 Pomoc Duchowa |