Bóg sam zatroszczy się o wszystkoChociaż od śmierci mojego męża mija już trzeci rok, po ostatniej prośbie Księdza postanowiłam podzielić się swoim przeżywaniem tego trudnego dla mnie czasu.Przeżyliśmy z mężem, bez kilku miesięcy, 50 lat. Mamy dwie córki, jedna z mężem i synem mieszka w Warszawie, druga z mężem i trójką dzieci w USA. Mąż był dobrym mężem i człowiekiem. Przez 73 lata prawie nie chorował i nic nie wskazywało na tak ciężką chorobę. Zaczął, co prawda, ostatnio trochę chudnąć, ale przestał palić papierosy, po czym przytył, więc nawet cieszyliśmy się z tego. Aż pewnej nocy, wychodząc z łazienki, upadł i na moment stracił przytomność. Rano lekarz dał skierowanie do szpitala. Kiedy poszłam następnego dnia do szpitala, już był wyrok: rak z przerzutami 4-10 dni życia. Prosiłam panią. doktor, żeby nie mówiła o niczym mężowi, bałam się, że się załamie. Nie umiem tego opisać, jak się czułam, kiedy wróciłam do domu sama i miałam to powiedzieć córkom. Rozpacz moja nie miała granic, chociażby z tego powodu, że ostatnio coraz częściej potrzebowałam jego pomocy, miałam problem z chodzeniem (czekałam na zabieg kolana) i przebytą silną nerwicę. Wpadłam w straszną rozpacz, jak sobie poradzę bez niego. Pani doktor powiedziała mi, że za kilka dni wypisuje męża, bo nie ma już żadnego leczenia, że trzeba załatwić miejsce w hospicjum, najlepiej w Wołominie, bo ja sama sobie nie poradzę. Radziła też, żeby zawieźć tam męża prosto ze szpitala. Płakałam dzień i noc. Następnego dnia przyszła do mnie grupa modlitewna Odnowy w Duchu Świętym, do której należałam od kilkunastu lat, aby się modlić ze mną. Liderka naszej Wspólnoty zostawiła mi "5 kroków w sytuacji po ludzku bez wyjścia":
1. Jeżeli stajesz w obliczu sytuacji, w której po ludzku nie możesz nic zrobić - wyznać bezsilność. Od tej pory to była moja modlitwa. Codziennie rano klękałam z wielkim płaczem i swoimi słowami mówiłam Bogu, że przyjmuję Jego plan, tylko proszę o siłę i pomoc, bo sama nie udźwignę tego. I wszystko zaczęło się zmieniać. Kiedy poszłam następnego dnia do szpitala pani doktor powiedziała mi, że mąż dostał kilka worków krwi i przez jakiś czas będzie czuł się lepiej. Radziła, żeby wziąć go na kilka dni do domu i dopiero później odwieźć do Wołomina (zięć załatwił miejsce). Była to dla mnie bardzo dobra wiadomość, gdyż nie wyobrażałam sobie jak mam męża zawieźć do Hospicjum po kilku dniach choroby, kiedy on mówił, że bardzo dobrze się czuje. Po pięciu dniach pobytu w szpitalu przywieźliśmy męża do domu. Faktycznie, na razie czuł się dobrze, myślał, że to jest anemia. Często przyjeżdżała córka, ja zaczęłam przyzwyczajać się do tej sytuacji. Przy mężu nie mogłam płakać. Modliliśmy się z mężem. Codziennie odmawialiśmy część Różańca Św., czasami też Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Mąż dużo czytał, był spokojny. Leki miał jeszcze ze szpitala. Z lękiem myślałam, co się stanie, kiedy już trzeba będzie zawieźć go do Hospicjum. Jak mu o tym powiedzieć. Ale ponieważ codziennie rano mówiłam Bogu, że przyjmuję Jego plan, tylko proszę o siłę, więc czekałam. Pan Bóg realizował swój plan krok po kroku. Ponieważ jeszcze mogłam męża zostawić na godzinę czy dwie, chodziłam codziennie na Mszę Świętą. Pewnego razu podeszła do mnie znajoma i powiedziała, żebym na nią poczekała przed kościołem. W rozmowie podzieliłam się z nią, że tak się martwię, że będę musiała męża odwieźć do Wołomina do Hospicjum. Wówczas ona oznajmiła mi, że wcale nie muszę męża odwozić do Wołomina, bo jest bardzo dobre Hospicjum prowadzone przez Księży Marianów (nie wiedziałam o tym) i dała mi adres i telefon. Namacalnie odczułam, że Pan Bóg stawia ludzi na mojej drodze, a ludzie ci pomagają mi. Zadzwoniłam do Ośrodka na Tykocińską i przyjęto moje zgłoszenie. Opiekował się moim mężem przemiły, wrażliwy lekarz, dr Gójski. Choroba posuwała się, mąż coraz gorzej się czuł, ale ja czułam w sercu pokój. Cieszyłam się, że mąż był w domu. Córki mnie wspierały. Ale od czasu do czasu musiałam się wypłakać. Do końca modliliśmy się razem. Mąż, kiedy już ciężko mu było mówić, trzymał tylko różaniec, a ja odmawiałam. Zięć co tydzień dzwonił do Wołomina, że mąż jeszcze jest w domu. Ale nieuchronnie zbliżał się koniec i tego strasznie się bałam. Nigdy nie byłam przy konającym, miałam ogromny lęk, ale chciałam też, żeby mąż umarł w domu. Nie mogłam też prosić córki, żeby przeprowadziła się do mnie, bo jest bardzo wrażliwa i martwiłabym się jeszcze o nią. Pewnego razu, kiedy lekarz odchodził, powiedziałam mu w korytarzu, że bardzo się boję tej ostatniej chwili, a w nocy jestem z mężem sama. Odpowiedział, że o każdej godzinie mogę do niego zadzwonić i na pewno przyjedzie. Wiedziałam, że raczej nie skorzystam z jego propozycji późną porą, ale wzruszył mnie taką odpowiedzią. Przez ostatnie dni nie odchodziłam od męża, ale czułam w sercu wielki spokój. Przez całą chorobę nie rozmawialiśmy o śmierci, ale mąż cały czas porządkował swoje sprawy, dokumenty i bibliotekę. Na kilka dni przed śmiercią poprosił, żebym wzięła długopis i papier i podyktował mi nekrolog, bo jak powiedział, nie będziemy mieli "głowy". Powiedział, że pogrzeb ma być w parafii i w co go ubrać. Dał mi też numery telefonów, gdzie mam zadzwonić. Bardzo to było dla mnie ciężkie. Ostatniego dnia zaczęły puchnąć mu nogi. Zadzwoniłam do pana doktora. Przyjechał wieczorem i mąż wprost go spytał, czy to jeszcze długo, bo on już nie wytrzyma. Wówczas pan doktor usiadł przy nim i powiedział: Panie Henryku, nie umiem panu powiedzieć ile, ale zapewniam pana, że już krótko. A do mnie w przedpokoju powiedział, że może to być dzisiaj, może jutro, a trzeciego dnia to już na pewno. Nie płakałam, nie miałam żadnego lęku. Postanowiłam zostać jeszcze tę noc sama. Około godziny 11-tej wieczorem, mąż zaczął być bardzo niespokojny, tak jakby coś mówił od rzeczy. Zsunął się z poduszki i nogi wystawały mu poza wersalkę. Nie dałam rady podnieść go wyżej. Powiedziałam do niego, że zadzwonię do mojego brata, który mieszka na tym samym osiedlu, żeby przyszedł, ale mąż mi odpowiedział, żebym nie dzwoniła. Jednak zadzwoniłam, bo wydawało mi się, że mężowi jest źle w takiej pozycji. Gdy brat przyszedł po kilkunastu minutach (11.15), zorientowaliśmy się, że zaczyna się agonia. Zapaliłam gromnicę i zaczęliśmy odmawiać koronkę do Miłosierdzia Bożego. Trzymałam cały czas męża za rękę, delikatnie głaskałam po głowie. Bardzo głębokie i szybkie oddechy zaczęły się spowalniać. Odmówiliśmy jeszcze część różańca i znów koronkę do Miłosierdzia Bożego. Ostatnie spojrzenie Męża było po całym pokoju, a później, tak jakby z wdzięcznością, na mnie. Trzymałam rękę męża, aż zrobiła się całkiem zimna. Była godz. 12.45 w nocy 6 marca 2004 r. Swoim świadectwem pragnę przekazać, że jeśli do końca zawierzy się Bogu - Bóg sam zatroszczy się o wszystko i pomoże przejść przez ten trudny czas. Mija już trzeci rok. Mieszkam sama. Jakoś sobie daję radę. Po śmierci męża miałam zabieg kolana, ale czeka mnie endoproteza. Chodzę o kuli. Troszczą się o mnie córki. Przeżywam trudne chwile w długie jesienne i zimowe wieczory, ale powierzam je Matce Najświętszej. Jeżdżę na ul. Szwedzką na msze święte, oprócz okresu zimowego, kiedy wcześnie robi się ciemno i często jest ślisko. Na ręce Ks. Dyrektora składam serdeczne dzięki za niesienie nam wszystkim ulgi w cierpieniu. Niech dobry Bóg wynagrodzi Księdzu i całemu Zespołowi trud i poświęcenie i umacnia w dalszej pracy. Szczęść Boże! Krystyna, Warszawa
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2023 Pomoc Duchowa |