(1947 - 1984) Wszystko było inscenizowane
Z Janem Olszewskim, oskarżycielem posiłkowym w procesie morderców ks. Jerzego Popiełuszki, rozmawia Marek Krukowski Jak został Pan oskarżycielem posiłkowym? W tym czasie byłem doradcą abp. Bronisława Dąbrowskiego, sekretarza Konferencji Episkopatu Polski. Kiedy przyszedł z MSW komunikat o wyłowieniu ciała ks. Jerzego, zostałem pełnomocnikiem Kurii Warszawskiej - ponieważ miałem uprawnienia adwokackie - i w charakterze obserwatora pojechałem do Białegostoku, by asystować przy sekcji zwłok ks. Jerzego. To, że później zostałem oskarżycielem posiłkowym, było jakby naturalną konsekwencją tego faktu. Na czym polegała w tym procesie rola oskarżycieli posiłkowych? Ówczesne uprawnienia oskarżyciela posiłkowego były mniejsze niż dzisiaj, ale pozwalały na osobiste uczestnictwo w rozprawie. Dawało to szansę na poruszenie spraw pomijanych przez prokuraturę. Z drugiej strony było dla nas oczywiste, że proces był inscenizowany, że wszystko było ustawione od początku do końca, zaaprobowane, i prowadzone przez kierownictwo MSW. Oskarżeni wyrazili zgodę na odgrywanie określonych ról. Dotyczy to też większości świadków. Prawie wszyscy byli funkcjonariuszami resortu. W związku z tym nasza rola polegała na próbach przebicia się przez ten mur zorganizowanej fikcji. Tylko tyle w tym procesie można było osiągnąć. Czy to się udało? W pewnym stopniu tak. Niektóre przeszkody były nie do przezwyciężenia. Na przykład oskarżeni złożyli oświadczenie, że odmawiają udzielania odpowiedzi na nasze pytania. Sąd przychylił się do ich stanowiska. Trudno było także wykazać, że oskarieni działali z innych motywów niż te, które sami przedstawili. Starannie usuwano z materiałów dowodowych wszelkie ślady prowadzące do rzeczywistych inspiratorów zbrodni. Cały przebieg procesu był rejestrowany przez telewizję. Ale w "Dzienniku Telewizyjnym" były pokazywane tylko starannie dobrane fragmenty. Natomiast cała transmisja - poprzez tzw. twarde łącza - była przekazywana do Warszawy, gdzie specjalnie w tym celu zorganizowany zespół analizował na bieżąco przebieg procesu i przekazywał dyrektywy dla sądu i prokuratorów. Czy to sterowanie było widoczne? Objawy manipulacji rzucały się w oczy. Kiedy przesłuchiwałem świadków z MSW, na każdy drażliwy temat mogłem z reguły zadać jedno lub co najwyżej dwa pytania, po czym sąd zarządzał przerwę, po której świadek, wcześniej zazwyczaj wijący się, jąkający i nie wiedzący, co mówić, nagle zaczynał odpowiadać płynnie, jakby wyuczonymi zdaniami. Czyli obrońcy byli na usługach władz? Tak nie mogę tego określić, bo nie mam na to oczywistych dowodów. Piotrowskiego miał bronić bardzo uznany łódzki adwokat i nagle okazało się, że nie wystąpił w procesie. Nie każdy adwokat mógł więc podjąć się obrony. Organizatorzy nie mieli wpływu jedynie na osoby oskarżycieli posiłkowych. Jak Pan ocenia zachowanie sądu? Składowi sędziowskiemu przewodniczył prezes Sądu Wojewódzkiego i wiadomo było, że wcześniej spraw karnych nie prowadził. Był natomiast "człowiekiem zaufania" władz partyjnych. Stroną ściśle procesową zajmował się sędzia Maciejewski, przewodniczący wydziału karnego, niewątpliwie doświadczony profesjonalista. Zajmował się on wyłącznie ustaleniami stanu faktycznego, według przebiegu wydarzeń, przedstawionego w akcje oskarżenia. Natomiast kwestia tła i inspiracji nie była przedmiotem jego zainteresowania, i starannie unikał tego tematu. Teraz powiedzmy parę słów o prokuratorach. Było ich dwóch. Podobnie jak w przypadku składu sędziującego, jeden zajmował się wyłącznie sprawami techniczno-procesowymi, a drugi wątkiem polityczno-propagandowym. Był on szefem Departamentu Śledczego Prokuratury Generalnej, znalem go z innych procesów politycznych, m.in. z procesu Kuronia i Modzelewskiego. Polemikę ze mną czytał z kartki, więc tekst przygotowano wcześniej. Inscenizacja była pełna. Komuniści wykorzystywali proces toruński do ataków na Kościół. Temu celowi służył przede wszystkim starannie wyreżyserowany fragment wystąpienia Piotrowskiego. To, co mówił, miało skompromitować ks. Jerzego, ukazać go jako eksponenta radykalnego podziemia Solidarności, kapłana wplątanego w polityczne intrygi, sprzeczne nie tylko z interesem Kościoła, ale i etyką chrześcijańską. To był leitmotiv wystąpienia Piotrowskiego, ale wtórował mu także Pietruszka. Nie atakowano całego Kościoła, ale starannie dobrane osoby, choćby abp. Ignacego Tokarczuka. Robiono to profesjonalnie, ale bardzo prostackimi metodami. Czy prokuratorzy sekundowali oskarżonym? To była materia niezwiązana z procesem, bo co miał wspólnego abp. Tokarczuk ze sprawą zabójstwa ks. Jerzego? Często pytania prokuratorów przypominały oskarżonym, że czegoś jeszcze, co z punktu widzenia scenariusza było ważne, nie powiedzieli. Czy były naciski na oskarżycieli posiłkowych? W jaki sposób utrudniano Panom życie? Zasadnicza trudność polegała na tym, że akta liczyły dobre kilkadziesiąt tomów. Na zapoznanie się z nimi w prokuraturze mieliśmy dosłownie kilka godzin, kiedy zaś sprawa trafiła do sądu, termin rozprawy został wyznaczony bardzo szybko i proces toczył się przez pięć tygodni dzień po dniu. Nie mieliśmy zatem możności pełnego ich poznania. Obrona dostała jeszcze mniej czasu od nas, ale tym się specjalnie nie przejmowała. W trakcie procesu czytałem akta, kiedy tylko mogłem: przed rozpoczęciem rozpraw, w czasie przerw i po zakończeniu posiedzeń, do późnego wieczora. Nie usiłowano Panu w tym przeszkadzać? To byłoby trudne, bo dostęp do akt jest podstawowym prawem adwokata. Niemniej w trakcie procesu musieliśmy być ostrożni, zwłaszcza w składaniu wniosków. Istniał bowiem wówczas przepis w procedurze karnej, mówiący, że sąd, jeśli dojdzie do wniosku, iż udział oskarżyciela posiłkowego prowadzi do utrudniania procesu, może tego oskarżyciela wyłączyć z postępowania. Nie mogliśmy narazić się na sytuację, w której sąd mógłby zastosować tę klauzulę. A zatem o śmielszych wypowiedziach nie mogło być mowy. Jak już mówiłem, próbowaliśmy wykorzystać szczegóły niedostrzeżone przez autorów scenariusza. Tylko poprzez te szczegóły mogliśmy próbować zdemaskować tę całą fikcję. Ale to też nam utrudniano. Przeglądając jeszcze w prokuraturze teczkę Piotrowskiego, znalazłem wyciąg z jego konta z PKO z rublami dewizowymi. Suma nie była zbyt wielka, ale wskazująca na jego kontakty i wyjazdy do ZSRR. Zanotowałem numer karty, by później do tego wrócić, ale już w trakcie procesu tej informacji nie znalazłem. Ktoś teczkę wyczyścił. Mógłby Pan wskazać na taki szczegół demaskujący fikcję? Dobrym przykładem jest sprawa orzełka, który miał rzekomo odpaść od milicyjnej czapki bodajże Chmielewskiemu. Otóż znalazłem ekspertyzę, z której wynikało, że jest to format godła, który był na czapkach parę lat wcześniej. Nie mógł więc odpaść od czapki komuś, kto byłby przebrany w aktualnie obowiązujący mundur. Potwierdzało to tezę, że orzełek został specjalnie podrzucony w miejscu uprowadzenia ks. Jerzego. Kończąc: jakie jest najważniejsze pytanie, na które proces toruński nie dał odpowiedzi? To pytanie jest proste: kto był rzeczywistym mocodawcą zbrodni.
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2024 Pomoc Duchowa |