Wigilia u nas w domuCóż piękniejszego w domu niż wieczór wigilijny! Cóż pamięta się lepiej z lat dziecięcych!U nas, w domu, wieczorowi wigilijnemu dodawał podniosłości nasz świętej pamięci ojciec. Właściwie ojciec w naszej rodzinie niewiele znaczył: pozornie tak jakby go nie było. Matka wszystkim rządziła, zawojowała też ojca. Była energiczna, żywiołowa i bardzo zaradna. Siłą lubiła nas w garści trzymać. A było nas ośmioro: pięciu chłopaków i trzy dziewczęta; większość żywego usposobienia, skorzy do ostrego słowa, chłopcy zaś - do bitki. Matka umiała nas wziąć krótko, trzeba jej było słuchać, ani do głowy nikomu nie przyszło, żeby się jej sprzeciwić. Z ojca nieraz dworowała, ale niech Bóg broni, żeby się ktoś z nas poważył przykre słowo o ojcu w jej obecności powiedzieć. Doskoczyła, zwymyślała: "Ojciec, to świętość!" - wbijała w głowę. I rzeczywiście, szlachetny to był człowiek. Cichy w domu, o czwartej rano zawsze wstawał, jak pamięcią sięgnę. Lubił się zaraz umyć do pasa latem czy zimą, a zawsze w zimnej wodzie; gdy tylko się ubrał, klękał do pacierza, potem brał zawiniątko z suchym śniadaniem - a wszystko robił tak cicho, aby mamy i nas nie pobudzić - i wymykał się do pracy. Bo było na kogo pracować! Gdy wrócił z pracy, znów mył się, przebierał i brał się za nas. Bawił nas maleńkich na kolanach, kołysał w wózeczku, gdy które było niemowlęciem i kwiliło osamotnione - bo matka miała roboty huk koło gospodarstwa domowego: tyle dzieci odchować, nakarmić, oprać, obszyć, ogarnąć! - zajrzał każdemu do zeszytów, książek, do dzienniczka; zapytał o nauczycieli, szkołę; kto znów z nas już pracował zarobkowo, tego przepytał, jak w warsztacie, w fabryce, jak między ludźmi. A półgłosem mówił: tak jakby nie chciał przeszkadzać głosowi matki, panującemu w obu izbach (mieliśmy zawsze co najwyżej dwa pokoje i jakąś klitkę na kuchenkę; na więcej nie było stać). A miał taki sposób rozmawiania, że tylko zachęcał. I gdy tylko mógł, pochwalił. Ja strasznie lubiłem książki, naukę i czułem z latami, że może dlatego staję się ulubieńcem ojca. Wytężona nauka i ciężkie warunki - bo pomagałem materialnie ojcu, prowadząc poza lekcjami buchal- terię w sklepach - sprawiały, że za mało udzielałem się sportem. Ojciec ubolewał nad tym, zachęcał mnie do rozrywek, do ruchu, przynajmniej w niedzielę. Pamiętam, ilekroć mi kupił nowe buty, zawsze podając mi je, mawiał z uśmiechem, gdy go całowałem w rękę dziękując: "Żebyś tylko, moje dziecko, je podarł, bo za mało biegasz"! Ale wracam do wigilii, bo nie skończyłbym nigdy o tamtych sprawach. Wigilii, jak powiedziałem, nadawał u nas ton ojciec. Gdy już mama z siostrami wszystko poszykowały do wieczerzy, a starsi z rodzeństwa popowra- cali z pracy, pomyli się i ubrali odświętnie, ojciec zasiadał z nami do stołu. Bielutki obrus go nakrywał, na środku talerz z opłatkami w czerwonej opasce z uśmiechniętą buzią aniołka; naprzeciwko za stołem zieleniła się choinka, mieniąca się sztucznym śniegiem, jabłkami, pozłociem, kolorowymi "pająkami", "łańcuchami" i czym tylko. Pod choinką, przy stojaku, leżały tajemnicze prezenty. Spod stołu pachniała wiązka siana. - No, tata, zaczynaj! - odzywała się żywo matka, gdy już w kuchni wszelkie potrawy były gotowe na stół, a ona, rozpromieniona, że swą matczyną powinność spełniła, stawała wraz z nami u stołu z rozpaloną jeszcze od ognia kuchennego twarzą, roześmiana i pełna życia.
Brał talerz z opłatkami, podał każdemu, by sobie wziął. Poważnie się to odbywało, jak w kościele. Potem wśród głębokiej ciszy mówił do nas parę ciepłych słów. Że cieszy się, iż wszyscy w domu, że przy zdrowiu, że się ładnie każde uczy, że mamę wszyscy kochają, że dobrym każde z nas jest dzieckiem. Że jest wdzięczny Bogu za nas. A następnie dzielił się opłatkiem. Najpierw z mamą: ileż tam szacunku wzajemnego, ile czci i oddania wyrażało się w tych życzeniach ojca, matki! Wreszcie z nami: każdemu coś powiedział miłego, a czasem tak, że aż szarpało za serce. Mama więcej zwracała uwagę, czego my jej życzyliśmy; ojciec przejęty był swoimi dla każdego życzeniami. O sobie ten człowiek jakby nigdy nie myślał. Mój Boże! Ileż lat było u nas takich wigilii! Ukończyłem szkołę powszechną, liceum; część braci i sióstr pozakładała rodziny i z dziećmi - wnuczętami naszego ojca, matki - przyjeżdżali od tego czasu na wigilię do nas; "do domu", jak mawiali na mieszkanie naszych rodziców. Grono wokół stołu wigilijnego się pomnożyło: ojciec i wtedy każdemu z dorosłych dzieci umiał coś takiego na życzenia przy opłatku powiedzieć, jakby czytał w sumieniu, jakby był jasnowidzem, że się wydziwić nieraz nie mogliśmy, gdyż każde z dzieci, niestety, nie zawsze trzymało się Przykazań Boskich. A zapadały te słowa nam w duszę tym mocniej, im bardziej się ojciec starzał, bo matka nam dzięki Bogu dalej szczęśliwie żyje. Po życzeniach szły na stół potrawy, a było ich obowiązkowo kilkanaście, tych samych rok w rok. Dzieci wołały z góry, co po czym nastąpi. Rozmowa się wtedy rozkręcała, jak to zazwyczaj w domu. Gwar stawał się nie do opisania: wiadomo, ośmioro nas było samego rodzeństwa, a z latami przybywało wnuków. Za stołem jarzyła się migotem świateł choinka. Młodsze rodzeństwo, a później wnuczęta czasem aż się biły, kto ma zapalać nowe świeczki, albo które ma zgasłą przedwcześnie świeczkę naprawić i na nowo zaświecić po zgaszeniu: czasem taki berbeć omal że nie wywoływał pożaru całej choinki. A ileż radości było przy rozdawaniu prezentów! ile pisku dzieci! A ile radosnego mozołu w tłuczeniu orzechów! W naszych stronach nie było żadnego "Mikołaja", dlatego nie od "Mikołaja", ale od rodziców się prezenty gwiazdkowe dostawało. Skromne u nas te prezenty były, bo dom ubogi: ledwie koniec z końcem można było związać. Pamiętam: raz dostałem nowe sznurowadła, to znów grzebyk, a raz nawet scyzoryk. Ale każde dziecko coś dostało. Z cza- sejn gdy zaczęliśmy zarabiać, a zarobki oddawaliśmy, kto nieżonaty, mamie do wspólnej kasy i zamożność rosła: prezenty stawały się okazalsze. Obdarzaliśmy nimi już i rodziców, i jedno - drugie. Dalej zapominali rodzice o swoich potrzebach, więc prezentami na "gwiazdkę" uzupełnialiśmy ich odzież, bieliznę, obuwie. Pierwszy znaczniejszy dla mnie prezent od ojca, to była książka włoskiego autora Amicisa Serce, w tłumaczeniu Konopnickiej. Trzymam ją dotąd jak relikwię, choć liczę sobie już lat pod czterdziestkę; widnieje na niej spracowanymi rękami wypisana dedykacja: "Mojemu Antosiowi - ojciec, Wigilia Bożego Narodzenia, 1927" Ilekroć biorę ją do ręki, myślę sobie: "Kochany Ojcze! Ileż bym dał, bym mógł znów ujrzeć Ciebie przy najbliższej wigilii!" Po wieczerzy wigilijnej cały nasz dom śpiewał, aż wrzało. Każde z nas ma słuch muzykalny - to po matce, która całymi dniami lubiła śpiewać przy pracy, znała niezliczoną ilość piosenek, pieśni religijnych i kolęd. Cóż za pyszny chór u nas w domu stanowiliśmy! Na dwa głosy zaśpiewać, to była dla nas fraszka. Sąsiedzi nie wytrzymywali i gdyśmy tylko zaczęli kolędy, schodzili się do nas, by posłuchać. Matka musiała obowiązkowo wtedy rej wodzić, co zadysponowała, to się śpiewało; innej kolędy nikt nawet nie próbował zanucić. A miała głos czysty, zadziwiająca rzecz, do dość późnych lat. Antoni Adamus
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2024 Pomoc Duchowa |