Rozważania Miłość Modlitwy Czytelnia Źródełko Pomoc Duchowa Relaks Download Cuda Opowiadania Perełki
ks. Jerzy Popiełuszko

(1947 - 1984)

Dzięki niemu jestem księdzem

     Ks. prał. Zygmunt Wirkowski - proboszcz parafii św. Izydora w Markach

     Chciał być kapłanem już wcześniej, ale jakoś brakowało odwagi. Decyzję pomógł mu podjąć kolega ze szkolnej ławki, ks. Jerzy Popiełuszko.

     - A wiesz co, myślę o KUL-u - powiedziałem kiedyś do Jurka, kiedy spotkaliśmy się na targu w Dąbrowie Białostockiej, 20 km od Suchowoli. On się tak na mnie popatrzył i powiedział: "To po co okrężną drogą? Zamiast raz iść do seminarium, to chcesz przez KUL?". I wtedy przyznał się, że on jest po pierwszym roku seminarium.

     Pochodziłem z sąsiedniej parafii, ale chodziliśmy z Alkiem do tego samego liceum. W pierwszej klasie - byliśmy razem w "b" - siedzieliśmy w jednej ławce. Tylko w następnej klasie ja przeniosłem się do "a" ze względu na matematykę. Jerzy był humanistą, ja wolałem zaś przedmioty ścisłe, stąd nasze rozejście, bo obu nam zależało, żeby mieć dobre stopnie. I mimo że potem każdy poszedł w swoją stronę, nasze losy wciąż się jakoś splatały.

     Tamto liceum nie miało wtedy żadnego patrona, nazywało się po prostu LO w Suchowoli. Nie było duże, były tylko klasy "a" i "b", tak że wszyscy dobrze się znaliśmy. Część osób mieszkała w internacie, jak ja, część dojeżdżała codziennie, jak Alek. My po południu odpoczywaliśmy, graliśmy w piłkę, a on zaraz po lekcjach biegi do domu. Był zawsze życzliwy i pogodny, nie zadzierał z nikim.

     Wróciłem do tych murów po wielu latach, Zobaczyłem naszą pierwszą klasę, przeszedłem się korytarzem, na którym w kolejnych latach spotykałem się z Alkiem. Dużo się zmieniło, bo 14 października 1990 r. odbyła się uroczystość nadania naszej szkole imienia patrona: ks. Jerzego Popiełuszki. Byłem tam, siedziałem i wspominałem lata, z których jestem bardzo dumny.

     W roku 1965 zdawaliśmy maturę. A potem, jak się okazało, Jerzy poszedł do Warszawy, a ja wróciłem do domu i rozpocząłem pracę w Sanepidzie w Lipsku nad Biebrzą i w rodzinnym gospodarstwie. Jeździłem jako kontroler sanitarny pobierać wodę do badania, sprawdzać odlewnie mleka, czystość w szkołach i przedszkolach. Ale jakoś to seminarium nie dawało mi spokoju.

     Wtedy, w Dąbrowie Białostockiej, spotkaliśmy się przypadkowo rok po zakończeniu szkoły. Obaj przyjechaliśmy tam motorami, bo tak się kiedyś jeździło. Ja miałem wueskę, nie pamiętam jednak, jakim jeździł Jerzy. W Dąbrowie targ był we wtorki, a w Suchowoli w czwartki. To były lata 60., ludzie jeździli na targ sprawdzić, co można kupić, popatrzeć na stragany, porozmawiać ze znajomymi. To było miejsce spotkań dla wszystkich. Jeden miał pieniądze, drugi nie, ale jechał.

     "No to słuchaj", powiedział nagle Jurek, "chodź, pojedziemy do mnie, napiszemy podanie, życiorys, a ja zaraz zawiozę, bo jadę teraz do Warszawy i zawiadomię cię, kiedy masz przyjechać na rozmowę z rektorem." Przekonał mnie.

     Po wakacjach spotykaliśmy się już w seminarium, ale nie na długo. Ja wstąpiłem we wrześniu, a on w październiku poszedł do wojska. Kiedy po roku wrócił do seminarium, znów byliśmy w jednej sali. Śmialiśmy się wtedy, że nie zdał. Nie usiedliśmy już jednak w jednej ławce, bo tam obowiązywało ordo. My nazywaliśmy to prawo "świętym ordem". Oznaczało to, że siedzieliśmy w ławkach nie według alfabetu, tylko według tego, kto kiedy się zgłosił do seminarium. Ponieważ Jurek zgłosił się rok wcześniej, siedział na początku orda. Ja byłem chyba ósmy od końca. Święcenia przyjęliśmy jednak w tym samym roku, bo mnie nie objął już nakaz obowiązkowej służy wojskowej.

     Pamiętam, że nas, chłopaków z Suchowoli, bardzo lubił ówczesny rektor, późniejszy biskup ks. Władysław Miziołek. Ja i Jurek byliśmy najstarsi, ale było jeszcze sześciu młodszych chłopaków z Suchowoli. Rektor miał zwyczaj, że jeżeli któryś z naszych stron zgłaszał do seminarium, on nas wtedy zawsze zwoływał na herbatkę i cieszył się, że z jednego liceum tylu przyszło.Teraz podobno już trzydziestu wyświęcono. Po seminarium często wpadaliśmy na siebie z Jurkiem. Spotkaliśmy się nawet w roku 1980 w Stanach Zjednoczonych. Jakoś dogadaliśmy się, że razem lecimy, wymieniliśmy się numerami telefonów. Ja przebywałem wtedy u siostry w New Britain i Jurek przyjechał tam na trzy dni. Pewnego dnia wyszliśmy na spacer po centrum tego małego miasteczka. Przechodząc koło kiosku, zobaczyliśmy dziennik, w którym pisano o strajkach w Gdańsku. Porządnie się wtedy przestraszyliśmy, bo to było coś nadzwyczajnego. Martwiliśmy się, że mogą nas nawet nie wpuścić do Polski. Ale jakoś się udało. Moje ostatnie spotkanie z Jurkiem odbyło się 14 września 1984 r. Miałem wtedy pogrzeb i odprowadzaliśmy nieboszczyka na cmentarz bródnowski. Wracając samochodem, pomyślałem, że skoczę do Jurka, czyli do parafii św. Stanisława Kostki. Szczerze wtedy porozmawialiśmy. Wyczuwało się, że jest taki pogodzony z tym, że coś może się z nim stać. "Ale trudno", powiedział, "wszedłem w to, i dobrze".

     Znalem też brata ciotecznego Jurka, Kazia Gniedziejkę. Kazio rozpoczął to samo liceum, co my, w rym samym czasie, kiedy ja i Jerzy przygotowywaliśmy się do Mszy św. prymicyjnej i święceń kapłańskich. Będąc na wizycie w domu, spotkałem go przypadkowo i zażartowałem: "To co, Kaziu, potem do seminarium idziesz?". A on wycedził tylko krótkie: "Nie!". Ale potem i tak poszedł. Takie uparte były te chłopaki!


Marta Troszczyńska


Tekst pochodzi z Tygodnika
Idziemy, 6 czerwca 2010



[ Powrót ]
 
[ Strona główna ]

Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty |

Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt

© 2001-2024 Pomoc Duchowa
Portal tworzony w Diecezji Warszawsko-Praskiej