Moja wigilia w kołchozieDo kołchozu dotarliśmy pod sam wieczór. Wiozący nas Uzbek poradził, byśmy z braku mat na- ścinali sobie trzcin i usłali nimi miejsce do spania. Myśl była dobra, toteż szybko zabraliśmy się do roboty, gdyż czasu do wieczora zostało już niewiele. Po jakimś czasie umościliśmy dość pokaźną powierzchnię szeleszczącego i suchego materiału na pół polepy i zaczęliśmy się urządzać.Tego wieczora padliśmy na posłanie na pół żywi. Nawet jeść nam się nie chciało po trudach podróży. Rano obudziła mnie głośna rozmowa i wyraźny zapach ni to świeżego chleba, ni podpłomyków. Myślałam, że śnię, ale było to naprawdę: po lepiance rzeczywiście rozchodził się smakowity zapach podpłomyków. Rozejrzałam się po izbie. Wszyscy już wstali, prócz mnie i małego Stasia. Pan Wróblewski rozmawiał z wysokim barczystym Uzbekiem w za małej tubitiejce na okazałej głowie. Stał on na środku izby i trzymał w obu rękach jakieś zawiniątko, okryte białym zawojem. To stamtąd rozchodził się taki aromat. Uzbek położył to na skrzynce, odwinął i oczom naszym ukazały się najprawdziwsze pod słońcem podpłomyki. Uzbek wyjaśnił, że jest brygadierem i będzie naszym bezpośrednim przełożonym. Współczuje nam bardzo, ale to nie znaczy, że mamy nic nie robić. Kołchoz daje nam chleb i będzie wymagać. Racje są małe, on to rozumie, ale nic nie może na to poradzić. Jest wojna i może być jeszcze gorzej. Po podpłomyki mamy przychodzić sami, zawsze wieczorem, do jego żony. Ona będzie je dla nas piekła. Do dzielenia podpłomyków wytypowaliśmy pana Wróblewskiego. Ktoś zrobił nawet nieśmiałą uwagę, czy równo każdemu, czy więcej pracującym? Potraktowaliśmy ją jednak jako trochę nie na miejscu i pan Wróblewski zabrał się do dzieła. Zrobił jakąś prowizoryczną wagę i szczypiąc po okruszynce dodawał lub odejmował niczym drogocenny lek w aptece. Porcje malały z dnia na dzień. Uzbeczka, żona brygadzisty, użalała się, że dostaję z kołchozu coraz mniej mąki i często swojej nawet dokłada. Pan Wróblewski miał zatem coraz trudniejsze zadanie, a my coraz gorzej wyglądaliśmy. Otrzymaną porcję trzeba było podzielić na cztery posiłki, podczas gdy było jej za mało nawet na jeden. Któregoś dnia przydział był tak niedorzecznie skąpy, że wystarczał dosłownie na jeden porządny kęs. Pamiętam, jak każdy brał z wagi znikome drobiny i zaraz wkładał do ust. Wyjątkowo trzęsła się wtedy panu Wróblewskiemu ręka - ta bez dwóch środkowych palców, które utracił przy pracy. A gdy w pewnym momencie - tego nigdy nie zapomnę - spytałam nieśmiało: - a czemu to ja nic nie otrzymałam? - ujrzałam w jego oczach łzy, a w pozostałych - osłupienie. Zaraz też Staś i Wacek zaczęli się głupawo śmiać i wzruszać ramionami, a mój brat Stach zrobił taką minę, że ciarki mi przeszły po ciele. Nic jednak nie rozumiałam i czekałam wyjaśnienia. Wtedy pan Wróblewski podał mi swoją porcję i powiedział: - Jedz i niech ci będzie na zdrowie. Nie zdążyłam jednak wyciągnąć ręki, bo zatrzymał ją Stach mówiąc: - Jak ci nie wstyd oszukiwać? Dostałaś przecież pierwsza i zaraz zjadłaś. Nie udawaj Greka. Byłam oburzona: - Jak to zjadłam? Kiedy? Ja tego nie pamiętam, to jakaś pomyłka! Co wy dzisiaj ze mną wyprawiacie? - mówiłam przez łzy i wtedy moja mama powiedziała cicho: - Tak, moje dziecko, zjadłaś, widziałam na własne oczy. Od owego krytycznego wieczora nie otrzymywaliśmy już podpłomyków. Wacek przyniósł w zamian trochę mąki. Uzbeczka powiedziała, że nie będzie już swego dokładać, a z tej ilości mąki, którą otrzymuje z kołchozu, nie można nic upiec. Poradziła, byśmy sobie gotowali "sup". Dzień wigilijny nie różnił się pozornie niczym od pozostałych. Poszliśmy jak zwykle do pracy, ale w sercu każdego z nas działo się coś niepojętego. Przede wszystkim sama sceneria nie przypominała nam w niczym tego pięknego, uroczystego dnia w naszym kraju. Puste szare pola, a nad wieczorem jakaś mżawka nie miały nic wspólnego z roziskrzonym gwiazdami niebem i białym śniegowym puchem, czasem chrzęszczącym miękko pod nogami, a czasem spadającymi lekko i cicho dużymi płatami na spowitą w tajemnym oczekiwaniu ziemię.
Nie wiem, jak jej się to udało, bo od Uzbeków trudno było coś wydębić. Na pewno bardzo prosiła lub może i płakała; w każdym razie nie poszło jej lekko - to pewne. Ugotowała nam wszystkim kompotu. Pani Wróblewska rozesłała jedyny, jaki jej jeszcze pozostał, biały obrus na "stole" ze stosu trzciny, naniesionej przez Stacha. Przybrał nią całą izbę i wyglądała jak prawdziwa stajenka betlejemska. Chrzęściła pod nogami niczym śnieg, panoszyła się dużym snopem w kącie, triumfowała jako stół i siedzenie wokół niego. Pośrodku na stole królował obrazek z Dzieciątkiem Jezus, znaleziony w jednej z książeczek do nabożeństwa, a przy nim cienki duży placek, pełniący rolę opłatka i wigilijnej kolacji. Dalej stał dzbanek z kompotem i rozstawione dla każdego filiżanki. Były z czystej porcelany, przecudnie zdobione i ocalałe dotychczas tylko dlatego, że stanowiły cenną pamiątkę rodzinną państwa Wróblewskich. Dziwna to była oprawa dla tej ostatniej dla wielu z nas Wigilii. Nie doczekali następnej ani nasza droga mama, ani pan Wróblewski z żoną, ani ich szesnastoletni syn, Wacek. Po raz ostatni ja i Stach łamaliśmy się z nimi cieniutkim plackiem - opłatkiem. Nie wiadomo też, co się stało później z małym Stasiem, a także z Józiem, który poszedł do armii generała Andersa. Jakiż mądry jest Stwórca, nie dając człowiekowi możliwości przewidywania swego losu! Wtedy było nam prawie dobrze. Biały stół, Dzieciątko Jezus - To wizualne na trzcinie i To prawdziwe wśród nas, stajenka szeleszcząca w naszym rozumieniu sianem i my, pełni niepokoju o jutro, ale świadomi zarazem i tego, że nie zginiemy, choć stanie się to najgorsze, gdyż śmierć nasza będzie na pewno ofiarą na ołtarzu zadośćuczynienia. Po uroczystej chwilii dzielenia się "opłatkiem" zasiedliśmy do wigilijnego stołu. Mały Staś zachował się trochę nietaktownie i powiedział: - Ale mi Wigilia! - Nikt mu jednak nie przytaknął. Każdego dławiło coś w gardle i wyciskało łzy z oczu, nie dając słowa przemówić. Ssaliśmy w milczeniu kwaśny owoc uriuku, a kto miał mocne zęby, rozgryzał pestki i wyjadał z nich ziarenka o gorzkawym smaku. Każdy co jakiś czas uszczypnął kawałek placka-opłatka, zważając usilnie na to, by nie przeholować, jako że nie był na tę uroczystość dzielony. Siorbaliśy delikatnie kompot z pięknych filiżanek, obracając je od czasu do czasu w ręku, by na dłużej starczyło. Nie wypadało ani zjeść, ani wypić wszystkiego od razu, bo jakby to wyglądało? A nuż ktoś dojdzie, może z sąsiedztwa, a może wielki podróżny, który po ugoszczeniu rozmnoży jadło jak przed wiekami w Piastowej chacie na postrzyżynach? Nie wiem jak kto, ale ja w tym czasie żyłam myślami o jakichś nadzwyczajnych wydarzeniach. A to, że znajdę zgubioną iepioszkę, to znów, że ktoś zaprosi do domu na czarkę mleka, że do kołchozu przywiozą dla nas dary, że pewnego dnia zjawi sią jakiś dobry człowiek z koszem pełnym chleba. Wtedy też spoglądałam na drzwi, czy się uchylą, i zerkałam na pustą filiżankę, czekającą starym zwyczajem na gościa. Sięgnęłam myślą wstecz, w lata dzieciństwa. ile radości i wesela było w naszym domu!... Mama od rana gotowała różne dania, a musiało ich być dwanaście. W dzień wigilijny wstawało się bardzo wcześnie, by cały rok nie być śpiochem. My z bratem Stachem nosiliśmy drzewo, bo piec nie przestawał huczeć od ognia. Bulgotała woda, coś się przypalało i kipiało, a Anielcia, starsza siostra, rozrabiała ciasto na placki, na prawdziwe świąteczne placki. Sypała do niecek mąkę, lała z namaszczeniem oliwę i mleko, dodawała drożdże, jajka i cukier, a na zakończenie wonności, z których najbardziej pamiętam cynamon. Wirowaliśmy ze Stachem niby utrapione bąki pomiędzy kuchennym piecem a nieckami do ciasta i próbowaliśmy wszystkimi palcami ukradkiem, ale tylKo troszeczkę, gdyż trzeba było pościć. Mama od rana śpiewała kolędy różne, nawet takie do śmiechu, a my z nią. Miała piękny sopran i wielki dar śpiewania. Można śmiało powiedzieć, że szła z piosenką przez życie, mimo że nie było ono usłane różami. Przy ciężkiej pracy, w radości czy smutku - śpiewała. Piosenka była dla niej tym, czym chleb dla zwykłego śmiertelnika. Mama porwała wszystkich, gdy zanuciła w pewnej chwili uroczyście i melodyjnie: "Wśród nocnej ciszy". Kolęda rozkołysała się niby dzwon i uderzyła o ściany lepianki, wydostała się na zewnątrz i zataczając coraz szersze kręgi, zadźwięczała triumfem Bożego Narodzenia w łodygach pobliskich trzcin, w przestrzeni pustych pól i suchych piaskach pustyń, niosąc w złączonych akordach radosną nowinę po same krańce tej ziemi, bo w niejednym jej zakątku i w niejednej lepiance wołali o ratunek tacy jak my. A potem były następne i następne... Śpiewaliśmy bez wytchnienia, daliśmy się unieść jakimś nieokreślonym emocjom i pragnieniom, by choć na chwilę uciec od myśli o chlebie i mydle, o zagładzie, która zawisła nad światem i nami... Stefana Siemieńska-Rokita
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2023 Pomoc Duchowa |