Jeśli chcesz...Łk 9, 22-25
Wybrać życie to jakby wygrać los na loterii. Radość, bo coś się wygrało, ale i zarazem myślenie, co z tym zrobić? Jak mam to zainwestować aby przyniosło to zysk? Aby to nie zginęło... aby o tym się pamiętało, aby to wydarzenie miało miłe wspomnienia... pozostawiło jakiś swój ślad. Ale taki wygrany los, to nie tylko radość, to też smutek, zmartwienie... bo zazdrość, urąganie, szyderstwa... plotki. No i mam w ręku taki wygrany los na loterii - me życie. Odpowiedziałam na to wezwanie, choć z sercem bardzo zatrwożonym, bo to wezwanie nie jest łatwe, bo to ciągła praca, bo to ciągle zmaganie się z trudnościami, z wiatrem, zderzanie się z rzeczywistością. Ale... to, co czeka mnie na końcu tej drogi... to zapewne niejednokrotny sen mego syna - wspaniałe ogrody, wielka jasność i ciepła miłość. Warto więc iść za takim wezwaniem, to nic że ono prowadzi tylko jedną drogą - drogą krzyża, innej drogi nie ma, ale nie idę tam przecież sama, On idzie przede mną. Brać swój krzyż każdego dnia... czy to trudne? Nie... rano pobudka, zapewne by się chciało jeszcze dłużej pospać, ale trzeba biec do pracy, a tam - no cóż trzeba pracować, być życzliwym dla innych, uśmiechać się... bo przecież widzą w tobie człowieka, przyjaciela, kolegę... pospiesznie wypita kawa, bo czeka klient przy kasie... w biegu odebrany telefon od syna z zapytaniem gdzie jego bluza... a przy tym wszystkim radość, taki wewnętrzny spokój, że robię to nie dla siebie, nie dla własnego życia... ale dla Niego. Więc nawet, jeśli mnie w pracy zwymyśla szef, lub "wkurzy" klient... to zniosę to z pokorą... bo to zatapiam w Nim, bo to taka moja droga. Jego też przecież wyszydzali, pluli na Niego, a On? On znosił to ze spokojem, z wielką pokorą. Taki był ranek... teraz jest już południe. I myślę sobie "jeszcze tyle do końca pracy..." Bolą już nogi, ręce, żołądek chyba mi już przyrósł do kręgosłupa... ale to nic, wszak pracować trzeba, to mój codzienny krzyż. Jest już prawie wieczór, wracam do domu... chłopcy witają mnie uśmiechem, młodszy syn całuskiem...i aż się serce rwie z radości, mijają troski z pracy, jakieś niedomowienia bledną, i tylko jedne słowa cisną mi się na usta "Dzięki Ci Panie..." No i wieczór, telefon od mamy z onkologii, słowa pocieszenie, że będzie dobrze, a w oczach mam pełno łez, bo mi tęskno do niej, bo mi brakuje jej spojrzenia, jej ciepła w domu, ale wiem że tak musi być, że musi tam być, aby walczyć o swe życie. A potem zadzwonię do mego taty, muszę go jakoś pocieszyć, podbudować ...może zrobię jutro dobry obiad, ciasto i zaniosę dla taty... i krzyż... choć nie czuć jego drewna, to jednak staje się bardzo wyraźny i bardzo czuły, późnym wieczorem, kiedy padam ze zmęczenia, kiedy oczy palą od łez, kiedy bolą już plecy od pracy, kiedy mój ból związany z ma choroba daje mi się we znaki... wtedy padam na kolana pod jego ciężarem... ale... nadchodzi noc, a wraz z nią sen, sen co ukoi wszelki ból, osuszy łzy... da piękny sen, a może znów we śnie Ania przyniesie mi białe lilie...? I dzień mija...dzień mego krzyża, i nie jest to dzień przymusu, ale dzień brania wszystkiego z miłością, choć może czasami nie widać tego na zewnątrz, bo przecież nie chodzi o to, aby okazywać na zewnątrz swego krzyża, robić się smutnym, posępnym, przyodziewać maskę pokutnika tylko dlatego, że o to właśnie ja i dziś mam swój taki krzyż... NIE. Brać swój krzyż każdego dnia, to być sobą, nie robić tego na pokaz, nie okazywać się z krzyżem jak modelka na wybiegu... to jest mój krzyż, to ja go niosę i to ja go kocham. On daje mi to czego nic i nikt inny nie jest w stanie mi dać... daje mi życie, radość, szczęście i choć okupione to jest jakże często cierpieniem, bólem, wyrzeczeniem... ale to jest właśnie jego piękno. Bo życie to nie bajka, wszak często słyszę te słowa, ja to wiem, bo życie to moja codzienność, to mój trud, moja praca nad sobą, moje inwestowanie w me życie wieczne. A nad wszystkim cień krzyża, wyrosłam w tym cieniu... i tylko w tym cieniu chcę podążać. Więc....rano wstaję i biorę krzyż na swe barki i podążam ku wieczorowi... a potem siadam... odpoczywam... zasypiam... i znów budzi się kolejny dzień... kolejny dzień mej wędrówki za Nim. A iść warto i iść potrzeba, bo tylko z Nim i w Nim jest życie, bo tylko z Nim i w Nim jest moje życie i życie mej rodziny. Więc idę... Widzisz Boże, odpowiedziałam Ci na Twe wezwanie... ja chcę tego, i wiem, że to nie będzie łatwa droga, nie będzie ona usłana różami, jestem grzesznikiem... zbyt często upadam, zadaję Ci tym samym rany, ale to Ciebie nie zraża do mnie, podajesz mi rękę, i znów mówisz "Jeżeli chcesz - to choć za Mną..." Panie, już wstaję i nie idę... a biegnę bo trochę drogi zgubiłam, chcę to nadrobić. Boże... dziękuję Ci, że przyszedłeś do mnie dziś, o tej wczesnej porze ranka z takim wezwaniem, przypomniałeś mi to, co jest i powinno być dla mnie najważniejsze - życie w Tobie i dla Ciebie. Boże... bądź uwielbiony w mym życiu.
Renata
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2024 Pomoc Duchowa |