Lekarz zdecydował się operować mnie pomimo ciążyZachorowałam na tarczycę. Czułam się bardzo źle: miałam kłopoty z sercem, osłabienie, duszności, chudłam z dnia na dzień. Badania wykazały guz tarczycy hormonalnie czynny, kwalifikujący się do jak najszybszej operacji. Gdy termin operacji był już wyznaczony, okazało się, że jestem w ciąży. A ja nie wiedząc o tym - nie planowaliśmy tego dziecka, gdyż mieliśmy już troje - poddałam się badaniom izotopowym, które polegało na tym, że przyjmuje się jod radioaktywny, a to oczywiście jest szkodliwe dla płodu. Lekarze - zarówno ginekolodzy, jak i chirurdzy - wydali natychmiast decyzję o przerwaniu ciąży, po którym mieli przeprowadzić planowaną operację. I ciąża, i decyzja o jej przerwaniu były dla mnie ogromnym szokiem. Nigdy wraz z mężem nie dopuszczaliśmy możliwości usunięcia ciąży, więc odmówiłam zgody.Lekarze byli przerażeni moją decyzją. Przewidywali, że - z powodu potęgującej się nadczynności tarczycy w takim stanie - urodzi się dziecko z wieloma wadami rozwojowymi. Mnie przy tym groziła utrata życia w każdej chwili, a szczególnie podczas porodu. Ponieważ jestem lekarką, doskonale zdawałam sobie sprawę z grożącego mi niebezpieczeństwa. Nie poddawałam się jednak. Zaczęłam szukać rady i pomocy u wielu specjalistów. Większość z nich uznawała przerwanie ciąży za oczywistą konieczność, a mój opór - za niezrozumiały i wręcz nienormalny! Stan mojego zdrowia pogarszał się. Wzrastała nerwowość. Czas upływał. Koledzy-lekarze nalegali, bym niezwłocznie przyszła do szpitala na "zabieg". Zaczęłam się wahać. Czy to będzie bohaterstwem: urodzić nienormalne dziecko, a tracąc własne życie, osierocić troje małych dzieci (8, 6 i 4 latka)? Zaczęłam szukać rady u mego spowiednika i wraz z nim szukać właśnie rozwiązania. Decyzja Kościoła, jak wiadomo, w tej materii jest jednoznaczna, więc ksiądz był nieugięty. Dodawał jednak otuchy i wspierał modlitwą. Próbowałam zasięgnąć rady w Kurii, bo tam był ksiądz moralista, który mógłby zająć bardziej miarodajne stanowisko. Chciałam nawet pisać do Papieża. Ale po co? Czy żeby pozwolił na "zabieg", na zbrodnię na własnym dziecku? Gdyby nawet ktoś wziął moją zbrodnię na swoje sumienie, czy moja wina byłaby wtedy mniejsza? Czy mogłabym spać spokojnie, mając na sumieniu taki czyn?... Była to ciężka walka sumienia. I gdyby nie codzienna Komunia św. moja i męża, i promieniująca z niej jakaś siła, która kazała nam czekać, na pewno nie wytrzymalibyśmy tej presji psychicznej i zdecydowalibyśmy się na "zabieg", obciążając swoje sumienie na całe życie. Mąż bał się podjąć jakąkolwiek decyzję, zostawił ją mnie, nie ze strachu przed odpowiedzialnością, lecz w trosce o mnie i o dzieci nie wiedział, co robić! Stale trwał przy mnie, razem modliliśmy się o wytrwanie. Aż pewnego dnia postanowiliśmy całkowicie zawierzyć Matce Najświętszej, poddać się Jej woli, mając za orędownika Św. Maksymiliana. Wraz z dziećmi zaczęliśmy codziennie odmawiać różaniec z prośbą o zdrowie dla mamy! Przez wszystkie długie miesiące dzieci bardzo chętnie i gorliwie modliły się. Najbliższa rodzina, przyjaciele wspierali nas też gorącą modlitwą. Ze wszystkich stron szedł do nieba szturm modlitwy. Mnie i męża ogarnął jakiś dziwny spokój i nadzieja, że przecież nie doznamy zawodu, a jeżeli nawet stanie się inaczej, to trudno: wola Boża! Ponieważ stan mojego zdrowia pogarszał się, jeden z profesorów, zbudowany moją postawą, po kilku konsultacjach, zdecydował się operować mnie pomimo ciąży. Chętnie poddałam się tej operacji. W czwartym miesiącu (najmniej obciążającym płód) zostałam operowana przy całej obstawie kardiologicznej. Gdy byłam w szpitalu, lekarze-koledzy unikali mnie wręcz, nie chcieli ze mną rozmawiać, gdyż wydawało im się nienormalne, że taki eksperyment wzięłam na siebie. Lekarz anestezjolog, gdy prosiłam go w dzień przed operacją, by zabieg odbył się - ze względu na dziecko - tylko w znieczuleniu miejscowym lub przy narkozie dożylnej - oświadczył wręcz, że będzie narkoza pełna, bo z tego dziecka i tak nic nie będzie, wszak chyba wiem, że w takiej sytuacji rodzą się dzieci wielowadowe!!! (Gdzież etyka?). Dnia 15 sierpnia - termin niezależny ode mnie - odbyła się operacja bez komplikacji, lecz tarczyca musiała być prawie cała usunięta ze względu na duże zniszczenie. Dość szybko wróciłam do zdrowia, a po miesiącu do pracy. Cały czas byłam jednak pod kontrolą dwóch wspaniałych profesorów! Pod koniec ciąży pojawiły się komplikacje: silna anemia i objawy zatrucia ciężarnego, a poprzeczne ułożenie płodu zapowiadało cesarskie cięcie. Powinnam była położyć się natychmiast w szpitalu i w spokoju oczekiwać na rozwiązanie. Byłam jednak ogarnięta takim stoickim spokojem, iż nie zgodziłam się na wylegiwanie w szpitalu, gdy trójka małych dzieci w domu wymagała matczynej opieki. Pozostałam w domu, znowu ku przerażeniu mego ginekologa. Zgłosiłam się do szpitala na dzień przed terminem. Okazało się, że płód obrócił się sam z położenia poprzecznego w prawidłowe. A na drugi dzień, ku zdumieniu mojemu i opiekujących się mną lekarzy, urodziłam ślicznego, zdrowego, normalnego chłopca! Ważył 4,5 kg! Był to płód najłatwiejszy i najszybszy ze wszystkich! Nie mogłam wprost uwierzyć, że to już koniec moich trosk i kłopotów. Dziecko zostało dokładnie przebadane przez pediatrów - nie znaleziono żadnej wady. Rozdzwoniły się telefony. Pytano, czy to prawda, że urodziłam sama zdrowe, normalne dziecko, bez "defektów"? Koledzy-lekarze badali, czy rzeczywiście normalne itd. ... Wszystko jest już historią. Synek skończył już swój pierwszy roczek życia. Rozwija się prawidłowo, biega, bardzo mądrze reaguje na swoje otoczenie, jest bardzo pogodnym i wesołym dzieckiem, uwielbianym przez swoje starsze rodzeństwo i nas wszystkich. Ogromna radość wraz z nim zawitała do naszego domu, radość dla dzieci, które są dumne ze swego małego braciszka, i radość dla nas - rodziców, gdy widzimy, jak promieniuje radością. Gdy czasem zamknę oczy i pomyślę, gdzie by się on znajdował, gdybym posłuchała swoich kolegów, i jakie smutne byłoby nasze życie z tak obciążonym sumieniem, wstrząsa mną dreszcz. Pochodzimy wraz z mężem z katolickich domów. Wydaje mi się jednak, że nie jest to nawet jedynie sprawa religii - Kościół stoi tu tylko na straży niewinnego życia - lecz sprawa sumienia. Jak może matka, najbliższa istota tego niewinnego człowieczka, całkowicie zależnego od niej, wydać tak łatwo wyrok śmierci, jeżeli Pan Bóg powołał go do życia?! Nie chciałabym tutaj winić lekarzy, którzy namawiali mnie na "zabieg". Było to na pewno podyktowane troską o moje zdrowie, wybranie drogi najprostszej i najłatwiejszej technicznie. Ale przecież człowiek to ciało i dusza, a medycyna to nie tylko wiedza o chorobie; leczy się przecież pacjenta jako całość, a nie daną jednostkę chorobową. Ze smutkiem stwierdzam, że nie znalazłam żadnego młodego lekarza, który by obserwował i notował takie przypadki. Żadnej rozprawy doktorskiej na ten temat, żadnego zainteresowania, wgłębiania się w problem tak trudny tej jednostki chorobowej. Masowo kieruje się kobiety w podobnej sytuacji na "zabieg", nie dyskutując, nie pytając ich nawet o zdanie. Jestem bardzo szczęśliwą matką. Nasz dom jest pełen gwaru, życia. A gdy przy stole zasiada nas sześcioro (kiedyś było nas tylko dwoje), ogarnia mnie ogromna wdzięczność za siłę i moc, którą czerpaliśmy z Niepokalanego Serca Maryi w krytycznej próbie. Niechaj będzie Jej wieczna cześć i chwała! Uważałam za swój obowiązek opisać swoje przeżycia, bo przecież nasz mały synek urodził się, aby dać świadectwo, że kto zaufa Niepokalanej i bezgranicznie Jej zawierzy, tego Ona nigdy nie opuści, bez względu na naukowe twierdzenia czy medyczne doświadczenie. Apeluję do wszystkich matek, które staną, być może, wobec podobnego problemu: "Nie lękajcie się" - zawierzcie Matce Najświętszej i św. Maksymilianowi, który był przecież gorącym obrońcą życia nienarodzonego. Czy to będą względy zdrowotne, czy tzw. społeczne, czy będzie namawiał lekarz, czy koleżanka, nie poddawajcie się pokusie. Nie zostaniecie przecież same. Zawierzcie Jej, a poczujecie silne ramię, które będzie wam towarzyszyć. Spokój sumienia i szczęśliwa buzia dziecka wynagradza wszystkie przykre chwile. Pięknie powiedział Jan Paweł II: "Ludzie ostatnio boją się życia, a nie boją się śmierci". Gdańsk, 19 lutego 1987 r. Szczęśliwa Matka
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2021 Pomoc Duchowa |