Powiesimy na oknach zasłony w kwiatyNasze myśli wciąż będą małe i młode. Wyleczymy się z każdej choroby jodem. Powiesimy na oknach zasłony w kwiaty. Nie życzymy sobie w nich więziennej kraty. Josif Brodski "Pieśń niewinności" Niby właściwie nic. Problem wygląda jak rozpływająca się na słońcu cukrowa pianka. Ktoś wzruszy ramionami: właściwie po co się czepiać i dzielić włos na czworo? A może to zawiść nieudacznika? Myślę sobie dziś o ludziach, którzy "wiedzą, że są fajni", to znaczy dobrze się skomponowali. Jest ich tyle, ile trzeba w przestrzeniach nudnych, a jeśli cokolwiek więcej i o ich kant ktoś zawadzi, dotkną kogoś lub może nawet sprowokują do gniewu - to i tak będzie to dla dwóch stron ból ostatecznie umowny, skrojony na miarę oczekiwań. "Fajni" bowiem nauczyli innych prawidłowego czytania swojej kompozycji. Cudowni kumple, w cudownych domach (koniecznie bukowych), niedbali, a zadbani, naturalni aż do bólu, z łagodnym znawstwem rozprawiający o rzeczach wstydliwych, a może też nieśmiali i skromni, bo mogą sobie na to pozwolić - i tak ich wyciągną wreszcie z cienia. "Wiedzą, co zrobić z rękami, jak przecisnąć się zgrabnie na przyjęciu", kiedy przyjść i kiedy wyjść, lub też słodko nieporadni potrafią stworzyć prawdziwą religię ze swego roztargnienia. "Fajni uwodzą" - czasami piękni są jak kolory jesieni, owiani dymem ogniska, z zapachem dalekich wypraw - trudno wtedy pomyśleć, że ktoś w tak fantastycznie spranej tatrzańskimi deszczami flanełi, z tak bystrym okiem na sztukę, z tak cudownie cierpką jak żurawiny w październiku ironią potrafi być na dłuższą metę niebezpieczny jako towarzysz, duchowy przewodnik, powiernik. Szczerze się ich boję. Dużo wiedzą z dziedziny ducha i potrafią kojąco trzymać za rękę, kiedy trzeba być akurat jak ten wikary w wykrzywionych butach i trochę chamidło, ale za to już na pierwszy rzut oka doskonale widzący między kim a kim toczy się walka. To pewne, nie będzie nam głęboko i tajemniczo patrzył w oczy, ale rzuci krótko: "Spowiadaj się", a i potem za pokutę nie wyznaczy nam zjedzenia ciastka w dowolnym czasie. Niektórzy z ich starszych i o wiele mniej wyrafinowanych braci zapytywali... nieśmiało i z wiadomym interesem: "I czym to pani hrabina Pana Boga raczyła obrazić?". Szczerze się ich boję, bo dysponują ogromną siłą perswazji i nawet w odpowiedniej chwili potrafią pokornie obnażyć swój grzech i niemoc - z tym oczywiście, że będzie to w dobrym opakowaniu - tak, że wyrwie się nam: "O Boże, chciałbym mieć taką niemoc...". Z każdym idą łeb w łeb w rozmowach duchowych i pytaniach o arche świata. Łakną partnerstwa w rzeczach, za które normalnie trzeba zapłacić krwią, i z troską korygują opowieści zdobywcy bieguna, chociaż nigdy tam nie byli. Zdaje się, że czują doskonale w życiu to, co London nazywa "niedźwiedzim mięsem", ale w rzeczywistości są jak jeden z braci Marx, małpujący w pustych ramach po zbitym lustrze ruchy człowieka próbującego właśnie się przejrzeć. Na własny użytek nazywam ich "ekologami duchowości" (przepraszam ekologów). Ale "fajni" nie są głupimi uczniami Jana Jakuba Rousseau, nie - ich ekologia ducha wypływa z ogromnego strachu, że można z Bogiem stracić i zgubić, wypływa trochę z pychy, bo posiedli już przecież kontrolę nad otoczeniem (to nic, że wygrali swój mecz - strach kontra mały spokój i dobra opinia - kupując spotkanie). "Fajni", którzy wiedzą, że są fajni, są ludźmi o naprawdę dużym potencjale duchowym. Niedobrze używanym potencjale. Na "fajnych" natkniemy się w Ewangeliach, kiedy odchodzą smutni od Jezusa, kiedy zadają Mu dowcipnie inteligentne pytania. Ponieważ panicznie boją się zapomnienia i anonimowości (choć pustynia nie jest im obca) w "Apoftegmatach", ale i w "Dialogach" Grzegorza Wielkiego znajdujemy ich przy niezbyt moralnym zajęciu demontowania dobrego imienia drugich - i w końcu: "...zżerała go zawiść coraz większa (kapłana Florencjusza - M. Z.), aż opanowany nią bez reszty stał się jeszcze gorszy. Pragnął bowiem pochwał, jakie zdobywał Benedyktowi jego sposób życia, lecz nie chciał prowadzić życia godnego pochwały" ("Dialogi" 8,2). Zresztą gdzie nie ma "fajnych"! Pojawiają się na dorocznych rekolekcjach jako ściśle związani z Kościołem heretycy, co powoduje pisk podniecenia. I tak można mnożyć przykłady. Z natury w swoich środowiskach pełnią rolę mentorów i nawet - aby udowodnić prawdziwość swoich twierdzeń - nurkują na oczach wszystkich i za wszystkich głęboko w niepewne morze - dziwnym jednak trafem unikają odsiadki w brzuchu ryby. Krótko mówiąc: nie znają i nie chcą znać znaku Jonasza. Ale przecież w każdym z nas żyje taki dobrze skrojony "fajny". Wiemy, jak się spodobać, jak w estetyczny sposób przehandlować prawdę. Moi przyjaciele na przykład mówią o "fajnych", że "głuszą" interlokutora. W tym słowie jest wszystko. Czy jest jakieś lekarstwo pomagające w walce z "fajno- ścią"? Jest. Najpierw upokorzenie, może wiele upokorzeń, palących wstydem podczas i długo po. Potem przyjaciel lub przewodnik duchowy, który będzie miał odwagę przeprowadzić z nami correctio fraterna i zabezpieczyć nas przed kolejną "fajną" interpretacją tych zdarzeń. Dobrze, żeby przy okazji pojawił się konkurent odtwarzający wszystkie nasze - jak nam się wydawało - gesty i kradnący nam tzw. styl i głębokie myśli. W naszych oczach będzie to zapewne karykaturalne i kiepskie, ale to nic, bo przy życzliwej pomocy i odrobinie naszej dobrej woli zobaczymy, czym tak naprawdę częstowaliśmy ludzi przez długie czasami lata. Przyda się też niekiedy szczypta najzwyklejszego posłuszeństwa - np. w wymagającej i niewdzięcznej pracy, której owocami podzielą się inni. Wszystko to jest oczywiście przygotowaniem do emigracji z fajności do życia ukrytego, które tak doskonale zdefiniował zamordowany w 1996 roku w Algierii trapista Christian de Cherge: "Moje życie nie znaczy więcej niż życie najuboższego, ale i nie mniej". Taka emigracja to jest ogromne ryzyko bólu i zniechęcenia, gdyż kuszeni jesteśmy wciąż samymi sobą i niecierpliwi jesteśmy, żeby już skosztować owoców naszego życia - bodaj tylko dla podparcia jego sensu na przyszłość. Bóg zbyt nas kocha, żeby nas tak "dobrze skomponowanych" zostawić. Dlatego przychodzi wstrząs, otwiera się rana, przez którą Bóg wchodzi. Albo też może być inaczej: wysyła On swojego wieloryba, który w brzuchu niesie i ciemność, i soki trawienne rozpuszczające to, co na dnie naszej duszy twarde i zazdrośnie strzeżone. I tak oto z faceta wstrząsająco i z wdziękiem rozprawiającego kiedyś w gazecie o chrześcijańskiej świątecznej znieczulicy i pochłanianych indykach może zrodzić się drugi Albert Chmielowski, z rozczulająco bezradnej myszki - skrywającej dłonie w przepastnych rękawach artystycznego swetra i nieco zagubionej na szczeblach Klimakowej drabiny - Niewiasta Dzielna, która wreszcie pokocha swój wyziębiony dom i weźmie jego sprawy w swoje ręce. To, co już dziś możemy urzeczywistnić bez wahania, to modlitwa o nadpłynięcie Wielkiej Ryby. o. Michał Zioło
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2024 Pomoc Duchowa |