O. Joseph Marie Verlinde - świadectwo życiaKażde prawdziwe świadectwo życia zmusza do przemyśleń, pokory, a czasem nawet do przewartościowania, są jednak takie życiorysy, które wstrzymują nas w biegu, rozświetlają drogę. A my biegniemy czasem tak zupełnie bez sensu lub na przekór sobie. Tak właśnie myślałam, słuchając o. Verlinde.Ma 51 lat. Urodził się w Belgii, w rodzinie chrześcijańskiej. W zasadzie nic nie zapowiadało burzliwych młodzieńczych rozterek, a jednak stanął na rozdrożu, między przyjęciem pełnego wymiaru Bożego Ojcostwa, a tym co proponował Nietzsche - subiektywność i względność prawdy, ideał "nad-człowieka" obdarzonego "wolą mocy" i tezę, że "Bóg nie żyje, a więc mogę żyć w pełni wolny". Wybrał. Fatalnie wybrał. Postanowił, że już nie będzie uczestniczyć we Mszy św. Czuł, że ogarnia go ciemność, pustka, która wymaga określenia. Tylko jak rozświetlić ciemność, czym zapełnić pustkę skoro zerwało się z Bogiem, a osobista wolność straciła granice? Był wrażliwym człowiekiem, potrzeba Absolutu tkwiła w nim głęboko, musiał więc coś z tym zrobić. Był (modny wówczas) teatr uliczny, różne formy młodzieżowej kontestacji, pasja społecznikowska, fascynacje filozoficzne i psychologiczne, w końcu była również nieźle zapowiadająca się uniwersytecka kariera naukowa w dziedzinie chemii nuklearnej. Jak na bardzo młodego człowieka to przecież wiele, a jednak wewnętrzna pustka pęczniała jak balon. To właśnie wtedy Verlinde postanowił rozpocząć swoje poszukiwania duchowe, był jednak bez busoli, chwytał co przyniesie wiatr. A wtedy zaczął być modny Wschód, różnego rodzaju medytacje, joga, psychotechniki, sposoby zmieniania stanu świadomości itd. Nie dziwi więc, że młody "poszukiwacz" ulega magii plakatu, który kusi go twarzą hinduskiego guru, mistrza medytacji transcedentalnej. Ćwiczy z samozaparciem, wydłuża czas poświęcony medytacji, wkrótce sam staje się jej instruktorem. Jeszcze pracuje w laboratorium, jeszcze udziela się społecznie, ale już zaczyna tracić kontrolę nad swoją zewnętrzną działalnością (a może staje się ona coraz mniej ważna?). Techniki medytacyjne i poświęcany im czas zaczynają ostro izolować, stwarzając miraż komfortu wewnętrznego ("wszystko staje się mało ważne, coraz mniej ważne"). Wyjazd do Indii, do swojego guru to już tylko kolej rzeczy. Został mnichem, zamieszkał wysoko w Himalajach i tak jak inni mnisi oddawał się ostrym rygorom ascezy, która polegała na ograniczeniu do minimum snu i jedzenia kosztem medytacji. Mistyka hinduizmu weszła w jego krwiobieg. W nie kończącej się medytacji schodził w głąb swojej osobowości, w te jej rewiry, które czyniły go atomem kosmosu, elementem energii, "boskiej energii kosmosu". Rozpływał się, tracił granice indywidualności, swojej niepowtarzalności i... ulegał fascynacji tego stanu. Samonapędzające się koło, a więc już koniec? Zatrzymajmy się jeszcze przez moment tam, wysoko, w Himalajach, gdzie w orientalnych aśramach medytuje mnich Verlinde. Nie spodziewa się nikogo, na nikogo nie czeka, zaskoczony więc jest, gdy nagle widzi twarz pięknej lecz bardzo smutnej pani. Jej łzy poruszają go bardzo głęboko. Ten obraz nawiedza go jeszcze parę razy, ale natychmiast znika, gdy pyta: "Kim jesteś?". Minie jeszcze trochę czasu, gdy w Częstochowie, w obrazie Pani Jasnogórskiej rozpozna tamten wzruszający wizerunek. Bardzo mocno drgnęło w duszy mnicha, wkrótce potem drgnęło jeszcze mocniej. Przypadek sprawił, że ktoś, kto dowiedział się o jego chrześcijańskim dzieciństwie zadał bardzo proste pytanie: "To kim jest dla ciebie dzisiaj Jezus?". Verlinde nie odpowiedział, chciał to pytanie wykreślić z pamięci, zbagatelizować. A ono wypuściło korzenie, delikatnie krusząc strukturę gleby. - To kim jest dla ciebie Jezus? Niezwykłe to pytanie, odpowiedzieć bowiem na nie trzeba całą swoją osobowością i na każdym poziomie życia. Verlin- de odpowiedział, bo zrozumiał, bo Bóg pozwolił mu zrozumieć, że Jego Miłosierdzie jest nieskończone i że On nas nigdy nie opuszcza. To my Go opuszczamy. Verlinde powrócił do Europy (choć po ludzku było to prawie niemożliwe) i stanął wobec faktu, że życie swoje musi budować od nowa. Było to heroiczne zadanie i choć Jezus był już jego jasnym drogowskazem, to czekało go jeszcze kilka bolesnych potknięć. Jedną z największych zasadzek, w którą wpadł zaraz po przyjeździe do Europy było "odkrycie" w nim nadzwyczajnych zdolności terapeutycznych i diagnostycznych; wykrywał choroby, a później nawet je leczył. Wystarczył tylko jego dotyk ręki, lub spokojne spojrzenie. Wkrótce dowiedział się od innych, że to "dary Boże" i powinien je jak najwięcej wykorzystywać. Czynił tak, choć czuł nieokreślony niepokój, który osiągnął swój szczyt pewnego dnia podczas Eucharystii. Wtedy, w trakcie przeistoczenia poczuł nieprzepartą chęć bluźnienia. Z wielkim trudem opanował się, a po skończonej Mszy św. udał się do kapłana, który ją odprawiał i zwierzył się z tego, co go spotkało. Usłyszał w odpowiedzi: - Wcale mnie to nie dziwi. Jestem egzorcystą. Długo się potem wspólnie modlili. Verlinde poddał się egzorcyzmom. Kiedy o tym mówi, to zaraz dodaje, że był to najtrudniejszy, najbardziej poniżający okres w jego życiu. - Zapewniam - mówi - że trudno jest sobie wyobrazić to, co się przeżywa w podobnych chwilach. Jednak mimo wszystko jestem wdzięczny Panu, że mogłem tego doświadczyć. Był to czas łaski. Kiedy po tych duchowych wstrząsach znalazł się w Ruchu Odnowy Charyzmatycznej modlił się tam, prosząc o odjęcie mu owych rzekomo "darów Bożych". Bóg go wysłuchał. Wysłuchał również innych, którzy modlili się w intencji jego pełnego uzdrowienia. O te modlitwy prosił Verlinde dla każdego, gdziekolwiek się znalazł. Ogromna liczba osób modliła się za niego. Czy Miłosierny Bóg mógł ich nie wysłuchać? Verlinde wstąpił do seminarium duchownego w Rzymie i tam w 1983 r. otrzymał święcenia kapłańskie. Wkrótce potem ukończył studia filozoficzne, zakończone doktoratem. Jest profesorem w Międzynarodowym Seminarium Duchownym w Ars, prowadzi również wykłady z filozofii w Katolickim Uniwersytecie w Lyonie. Chętnie pracuje z młodzieżą, wie jak pomagać tym, którzy się pogubili, uwikłali w złe moce, szukają Boga na końcu świata, gdy tymczasem On jest tuż obok. Ten program to istota działania wspólnoty - "Rodzina św. Józefa", którą w 1986 roku założył o. Joseph-Marie Verlinde. KRYSTYNA HOLLY Pismo Katolickie Pielgrzym, nr 215 Prosimy Portal Fronda o nie kopiowanie tekstów
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2024 Pomoc Duchowa |