Odmieniona...Zawsze byłam osobą wierzącą, przynajmniej tak mi się wydawało, bo przecież chodziłam co niedzielę na Mszę, czasami zmawiałam pacierz. "Gorliwiej" zaczęłam się modlić w klasie maturalnej (jak trwoga to do Boga) i próbowałam zaskarbić sobie Jego względy. Często wówczas powtarzałam jeśli taka jest Twoja wola Panie, ale tak naprawdę chodziło tylko o to, czego ja chciałam, a nie o wolę Pana Boga.Zawsze byłam osobą bardzo ambitną i bez problemów osiągałam założony cel, tak więc byłam w zasadzie pewna, że matura i egzaminy na studia nie będą problemem. Ponieważ zdawałam sobie sprawę, że dość dobrze znam historię, byłam pewna siebie, więc Pan Bóg był raczej takim ubezpieczeniem - może pomoże, a na pewno nie zaszkodzi. Mimo, że maturę zdałam bardzo dobrze na prawo się jednak nie dostałam. Na zewnątrz udawałam, że wcale się tym aż tak bardzo nie przejęłam, ale tak naprawdę byłam wściekła na siebie, profesorów, ale i na Pana Boga - jak Boże mogłeś, przecież wiedziałeś, jak mi zależy, jak się przykładałam i starałam. Stwierdziłam, że teraz to ja muszę sobie "odpocząć" od Boga, przestanę chodzić do kościoła, bo po co. Z czasem ta złość przeszła, do kościoła też nadal chodziłam (ale wyłącznie z poczucia obowiązku, i żeby mama nie marudziła), ale faktycznie nie uczestniczyłam we Mszy świętej. Stałam gdzieś we drzwiach, myślałam o wielu sprawach, ale nie o tym, co dzieje się w kościele, z niecierpliwością patrzyłam na zegarek, kiedy będę mogła wyjść. Taka sytuacja trwała kilka miesięcy, dokładnie do rekolekcji adwentowych. Zaczęłam w nich uczestniczyć dlatego, że wypadało, trochę jakby z przypadku, bez większego zapały wysłuchiwałam kolejnych konferencji. Wtorek miał być dniem spowiedzi i pojednania z Panem Bogiem. Wchodząc do kościoła byłam prawie pewna, że i tak nie przystąpię do tego sakramentu, bo do świąt jeszcze dwa tygodnie, więc i tak tyle zdążę nagrzeszyć, a przynajmniej raz w roku wypadałoby iść do komunii. Po nauce rekolekcyjnej w konfesjonałach zasiedli księża i ustawiły się kolejki. Do dziś nie wiem, dlaczego nie wyszłam wtedy z kościoła, tylko bardzo krótko się pomodliłam i usiadłam w ławce. Nie pamiętam nawet, o czym wówczas myślałam, ale przesiedziałam tak godzinę, czy dłużej, aż w końcu zdecydowałam się przystąpić do spowiedzi. Jako ostatnia, około godziny 22 podchodziłam do konfesjonału. W sumie nie usłyszałam chyba nic nowego, ale jakoś wszystko inaczej zabrzmiało i dotarło, a chyba najbardziej to, że na miłość, taką prawdziwą, nie muszę sobie zapracowywać i nie zależy ona od tego, że coś zrobię. W ten grudniowy wieczór po raz pierwszy poczułam, tak mocno, miłość Pana Boga. Odchodziłam od konfesjonału pełna radości, odmieniona. Przez kilka tygodni "fruwałam", chodziłam uśmiechnięta od ucha do ucha, świat wydawał mi się piękny i wszystko widziałam we wspaniałych kolorach. Tak chyba zachowują się ludzie, gdy się naprawdę zakochają, ja wówczas zaczęłam się zakochiwać w Panu Bogu. I mimo, że minęło już trochę czasu (około trzech lat) od tego doświadczenia, mimo, że czasami jest różnie i może nie tak, jak bym sobie wymarzyła, nie zawsze tak radośnie i kolorowo, cały czas odkrywam tę ogromną miłość Pana Boga. I myślę, że taka lekcja pokory, gdy zawalił się mój mały świat, to co było dla mnie najważniejsze, była mi bardzo potrzebna. Teraz nie próbuję zdawać się wyłącznie na siebie i na własne siły, ale ufać bezgranicznie Bogu (choć tego cały czas się uczę) i Jemu się oddawać, Jego prowadzeniu i opiece. Liliana Kwartalnik Katolicki
|
[ Strona główna ] |
|