Hanna Gronkiewicz-Waltz"Zrozumiałam, że gdyby innych nie było na świecie, Jezus musiałby umrzeć tylko za mnie. Usiadłam w kuchni przy stole i się popłakałam."Ja byłam przez pierwsze 13 lat chowana przez dziadków. Rodzice wtedy pracowali w Warszawie, nie mieli swojego mieszkania. Dostali mieszkanie już jako osoby prawie czterdziestoletnie. Dziadkowie byli osobami bardzo naturalnie wierzącymi, także od dziecka chodziłam do kościoła. Mój dziadek był osobą modlącą się w sposób dość naturalny. Jeśli szedł ze mną na spacer za Tum, to wchodził zawsze do katedry. W pewnym momencie dziecko zdaje sobie sprawę, że ktoś inny się modli, że niektórzy obok się modlą, więc też zaczęłam się modlić. Moje pierwsze modlitwy jako dziecka, trudno powiedzieć czy 3, 4 czy 5 letniego, bo tego nie pamiętam, osobiste modlitwy nie odmawianie pacierzy wieczorem, to było właśnie w tej katedrze. Była taka wielka, trochę niesamowita i pasowała do wyobrażenia dziecka, że tutaj mieszka Bóg, bo była czymś takim szczególnym. Wtedy ten Pan Bóg nie był specjalnie surowy. Potem, jako nastolatka, uważałam, że Pan Bóg jest bardziej surowy. Natomiast był Kimś takim, kto wszystko o mnie wie, wszystko widzi i przede wszystkim moje wyobrażenie ojca dotyczyło Boga Ojca. Mimo całej katechezy i przyjęcia Pana Jezusa pod postacią chleba, to jednak nadal tym moim Bogiem Osobowym, kontaktującym się ze mną, był przede wszystkim Bóg Ojciec, Stworzyciel, Kreator, taki niedościgniony i tajemniczy. Kochać to Go nie umiałam. Myślę, że czułam przed Nim respekt, może to nie był lęk. Chociaż później, w wieku dwudziestuparu lat, gdy byłam na rekolekcjach ewangelizacyjnych to w sposób świadomy stwierdziłam, że miałam lęk przed Bogiem, że to nie był tylko taki wyłącznie przyjazny Bóg. Dla mnie spotkanie z Bogiem było spotkaniem dwóch osób, takim najbardziej intymnym i to mi odpowiadało. Wszystkie uroczystości wspólnotowe, w których uczestniczyłam czasami z rodziną, czasami z przyjaciółmi, nie były dla mnie uroczystościami, gdzie bym odczuwała, że rzeczywiście Pan Bóg jest. Raczej traktowałam to jako tradycję. Do momentu, dopóki nie zetknęłam się z Odnową. Taka spontaniczna modlitwa była czymś, co mi było bliskie, chociaż nigdy jej na głos nie praktykowałam, ale ja w zasadzie od dziecka rozmawiałam sobie z Panem Bogiem. Raczej wtedy, kiedy ja miałam na to ochotę, bądź kiedy mnie sytuacja przycisnęła. Na przykład przed każdym egzaminem chodziłam do kościoła Świętego Krzyża, klękałam przed św. Tadeuszem i tam się modliłam, żeby egzamin dobrze poszedł. W związku z tym mnie specjalnie nie szokował ten sposób modlitwy. Może największym zaskoczeniem była modlitwa w językach, ale wszelkie inne rodzaje modlitwy były dla mnie do zaakceptowania. Pamiętam datę mojej modlitwy, to był 4 kwietnia 1984 roku i ja tej modlitwy nie przeżyłam tak, jak wiele innych rzeczy. Raczej byłam dość drętwa. Wszystkie osoby były bardzo wylewne, łzy się pokazywały w oczach i bardzo to przeżywały. Pamiętam, wystawiłam Pana Boga na próbę, powiedziałam w duchu: -Boże, jeżeli rzeczywiście to zadziałało, to przestanę palić, wreszcie. Bo już parę razy przestawałam palić, bezskutecznie. Zrobiłam coś, czego podobno nie wolno robić, wieczorem wypaliłam ostatniego papierosa, co po takim postanowieniu podobno nie jest właściwe, ale w tym moim postanowieniu mieściło się jeszcze wypalenie jednego czy dwóch papierosów. I to był do dziś dnia rzeczywiście mój ostatni papieros. Jeśli chodzi o spotkania z Jezusem, to tego pierwszego już dokładnie nie pamiętam. Każde rozważanie przypominało mi osobę Jezusa, ale dwa takie momenty, każdy w trochę innym wymiarze, pozostały mi w pamięci. Jeden moment to był na rekolekcjach, gdzie jest taka modlitwa o uzdrowienie wewnętrzne. I wtedy miałam takie bardzo silne, aczkolwiek nie jakoś szczególnie spektakularne dotknięcie Jezusa, rzeczywiście poczucie we wnętrzu tej bliskości. A drugie, takie bardziej dramatyczne w swojej wymowie dotknięcie Jezusa przeżyłam, kiedy słuchałam sobie w Niedzielę Palmową Męki Pańskiej. Miałam taki nawyk, że odkąd była msza w radio to słuchałam kazania. Nie całej mszy, bo chodziłam do kościoła, natomiast kazania słuchałam. To było czytanie Męki Pańskiej, to jest ta msza bez kazania, tak można powiedzieć. Krzątałam się przygotowując śniadanie dla moich domowników, którzy spali. Mówię o tym tak dokładnie dlatego, że ja w ogóle się nie nastawiałam na jakieś przeżycie. W pewnym momencie to czytanie tak mnie zafrapowało, że przestałam dzwonić tymi szklankami i talerzami i usiadłam na chwilę. W kulminacyjnym momencie śmierci Jezusa ja zdałam sobie sprawę, że Jezus umarł za mnie. Bo tak to byłam zawsze w grupie tych wszystkich, za których umarł. Można powiedzieć potocznie, załapałam się razem z innymi na zbawienie. Natomiast nie traktowałam tego jako osobistego zbawienia mnie, jako konkretnej osoby. Wtedy zrozumiałam właśnie w sposób dramatyczny, że gdyby tych innych za których dla mnie do tej pory Jezus umarł nie było na świecie, po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, że Jezus musiałby umrzeć tylko za mnie. Czyli całą tę drogę, którą przed chwilą usłyszałam, żebym ja miała to życie wieczne. To spowodowało bardzo oczyszczający płacz. Ja usiadłam w kuchni przy stole i się popłakałam. Były to łzy wdzięczności bardziej niż jakiegoś lęku czy przerażenia, takie pełne wdzięczności. Naprawdę zrozumiałam to powiedzenie z Pisma Świętego, z Ewangelii, że komu więcej przebaczono, więcej umiłował, czyli jest zdolny więcej kochać. To przeżycie nie tylko było osobistym spotkaniem z Jezusem, który za mnie musiał umrzeć, ale z pewnością zmieniło mój stosunek do ludzi. Byłam osobą wymagającą, uważającą, że człowiek powinien bardziej kierować swoim losem, skoro od niego zależy. To było przeżycie, kiedy moja perspektywa patrzenia na ludzi uległa istotnej zmianie. Ja mam taką umowę z moim kierownikiem duchowym, że raz na tydzień rozważam dłużej, od pół godziny do godziny, i powinnam codziennie robić kwadrans rachunku sumienia, to jest taka metoda ignacjańska. W związku z moim aktywnym trybem życia ustaliliśmy to jako taką moją dozę modlitwy, jeżeli tak można powiedzieć. Natomiast w praktyce to wygląda bardzo różnie. Ja bardzo często modlę się w podróży, wtedy jestem w miarę wyłączona. Jeżeli jestem za granicą, na przykład, jeśli jestem sama, to jest to taki okres, kiedy mam więcej czasu. W domu jest nieco trudniej, ale te piętnaście minut staram się każdego dnia. Zwłaszcza kiedy jestem po rekolekcjach, po ćwiczeniach ignacjańskich, to kilka miesięcy idzie w miarę regularnie, potem różnie to bywa. Potem znowu wracam. To jest raczej problem wierności. Rano się modlę bardzo krótko, raczej staram się powierzać cały dzień w jakiejś krótkiej modlitwie. Ale to nie jest długa modlitwa, raczej takie westchnienie. Ciężko przeżyłam wszystkie rekolekcje, tak można powiedzieć. Również ćwiczenia ignacjańskie, jestem teraz po czwartym tygodniu. Ostatni, czwarty tydzień, robiłam już w tym roku. Myślę, że jest to ciężka praca Pana Boga ze mną, a moja z Nim, ale to jest rzecz, której owoce widać później, jak przy opalaniu. Jak człowiek leży na słońcu to najwyżej jest zaróżowiony, a dopiero potem widzi, że jest opalony. Te owoce pojawiają się trochę później, nie nazajutrz. Niemniej, jest to szansa spotkania się w głębi serca z Bogiem, jedyna w swoim rodzaju ze względu na dyscyplinę tych rekolekcji, gdzie nie można się rozpraszać, nie można rozmawiać, nawet nie można czytać. Na czwartym tygodniu jest trochę ulgi, bo można czytać życiorysy świętych. To co jest szczególne, to te momenty, które się najtrudniej przeżywa. To są poszczególne medytacje. Dla mnie dwie były najsilniejsze. Jedna to, tradycyjnie, o Marii Magdalenie. To jest dla mnie zawsze tak silne doświadczenie miłości Bożej, takiego wybrania i tego, że od dziś zaczyna się życie od początku. Tylko człowiek człowiekowi bez przerwy wypomnina, a Bóg nigdy nie wraca do przeszłych grzechów. To jest dla mnie coś niemalże fascynującego. Tyle już nakręcono filmów i napisano książek o różnych świętych, a o Marii Magdalenie nie. Nie wiem, może ja nie czytałam. Maria Magdalena jest dla mnie fascynującą postacią. Ona jest w sposób ubogi pojmowana, w sensie związania z jednym rodzajem grzechu, natomiast to jest postać odejścia od Boga, przy dużym udziale innych ludzi i takiego niesamowitego powrotu. Mężczyźni tego nie lubią słuchać, ale ona była pierwszą, która zobaczyła Jezusa zmartwychwstałego i to jest fakt. Drugi moment pojawił się w medytacji, w której zmartwychwstały Chrystus czeka na brzegu z pożywieniem na powracających apostołów. To jest druga medytacja, która właśnie w tym roku była medytacją dla mnie ogrzaną wielkim ciepłem. Jezus dla nich smażył rybę na ognisku. Dla mnie ciepło oznacza poczucie bezpieczeństwa, posiłek, opiekę. Ta medytacja była dla mnie szczególnym doświadczeniem. To tyle, jeśli chodzi o ostatni tydzień. Natomiast dla mnie tradycyjna medytacja, jednocześnie tajemnica różańca, to jest zawsze modlitwa Jezusa w Ogrójcu. To z kolei jest trzeci tydzień, gdzie niesamowita walka i chęć ucieczki przed wolą Bożą, jednocześnie nadprzyrodzona pomoc w postaci Anioła, który musiał przyjść. To daje duże poczucie wspólnoty z Jezusem jako człowiekiem i jest dla mnie ogromną zachętą i motywacją, że jednak do końca można próbować walczyć z różnymi pokusami i lękami i jakoś wyjść na tę drogę woli Bożej. Myślę, że na tym polega siła i łaska tych medytacji ignacjańskich, które potrafią przemieniać człowieka. Niby wychodzi taki sam, tak samo wygląda a jednak jest trochę inny. Niestety, w Polsce w przeciwieństwie do innych krajów, do Stanów Zjednoczonych, nawet do części krajów europejskich, nawet ludzie wierzący uważają, że to jest coś niewłaściwego mówić o sprawach wiary, czego się w ogóle nie spotyka za granicą. Muszę powiedzieć, że wcale nie z mojej inicjatywy ja przeprowadziłam dziesiątki rozmów na temat wiary z bardzo poważnymi ludźmi, którzy potem, jak już wiedzieli, że ja taka jestem, to sami mnie pytali jak to wygląda, dzielili się swoją wiarą. Także u nas jest to trochę sztuczne. Nie wiem z czego to wynika, to jest dla socjologa pytanie dlatego, że my tu odbiegamy od normy, taka wstydliwość na temat wiary. Myślę, że najbardziej się nie mówi na temat wiary w kraju wielu rewolucji, to znaczy we Francji. Pod tym względem może jest jakieś podobieństwo, ale to jest jedyny kraj, który spotkałam, gdzie ludzie nie mówią na temat wiary. Wynika to z tej oczywistości, że Francja jest dość zlaicyzowana, co nie jest mimo wszystko przypadkiem polskim. Ja po prostu nie mogłam być pokawałkowana i w związku z tym byłam całą sobą, czy w rodzinie, czy w pracy. Dałam sobie tylko okres mniej więcej roku. Weszłam jako prezes NBP w kontrowersyjnej atmosferze jako osoby, która przyszła zupełnie z zewnątrz, nie wiadomo skąd, więc uważałam, że przez około rok, ale też nie więcej, nie będę na ten temat się wypowiadać po to, żeby po prostu zacząć normalną pracę. Mniej więcej rok po wybraniu, kiedy moja koleżanka z Listu chciała zrobić ze mną wywiad, to powiedziałam, że tak. I oczywiście ktoś, jakieś naśmiewające się z religii gazety, jakieś kawałki powybierały, trochę zresztą zmieniając sens, ale tak na ogół bywa i stąd w tym momencie zaczęły się w niektórych środowiskach prześmiewki z tego Ducha Świętego, ale ja się tym szczególnie nie przejmowałam, mówię szczerze. Uważałam, że jest to bardziej problem tych ludzi, a nie mój. Potem, jeżeli były jakieś, nazwijmy to, zapotrzebowania zwłaszcza czasopism chrześcijańskich, jakieś wywiady, to oczywiście mówiłam tak, jak mówię o rodzinie, mówiłam o wierze tak, jak mówię też o stopach procentowych. Jedno drugiego nie wyklucza. Człowiek jest całością i jego życie składa się z wielu rzeczy. Zaczyna się od tego, że je i lubi pewne rzeczy w tym życiu materialnym, a do jedzenia duchowego konieczna jest modlitwa, w moim przypadku zaangażowanie się w jakąś tam formację, dbanie o to chociażby przez wyjazdy na ćwiczenia ignacjańskie, dbanie o to, żeby ten Duch nie został przez codzienność zupełnie zadeptany, co jest bardzo łatwe przy tym tempie życia, które dzisiaj mamy. Ja myślę, że każde stanowisko jest służbą, trzeba mieć tego świadomość. Tak łatwo powiedzieć i każdy może tak powiedzieć. Napięcie między rzeczywistą służą a atrybutami władzy jest w każdym człowieku i myślę, że żeby to rzeczywiście była służba publiczna, musi być jakieś strzeżenie, czuwanie. Z mojego punktu widzenia to, co ja mam, to jest niewątpliwie komfort posiadania kierownika duchowego, który jest trochę zwierciadłem duszy. Mówię mu rzeczy, które się we mnie dzieją i mówię mu o sprawach, które są sprawami wewnętrznej walki. Druga rzecz, to formacja ignacjańska. Jak wiemy, św. Ignacy bardzo na to zwracał uwagę, żeby ludziom odpowiedzialnym, już kilkaset lat temu, za jego czasów, można było zafundować te ćwiczenia ignacjańskie, żeby je odbyli. Przecież Jezuici byli nawet kaznodziejami na dworach. To jest taka rzecz, która mi pomaga to wykonywać tak, jak umiem najlepiej. Przynajmniej się staram. Po pierwsze, ocena należy do innych, a po drugie, najważniejsze co o tym myśli Pan Bóg. To co mi dała Odnowa, to wolność od opinii ludzkich. Pan Jezus nie uchronił się od złej oceny, czego apogeum było to, że chcieli Barabasza uwolnić, a nie Jego. A więc opinia ludzka spowodowała, że Jezus poszedł na śmierć, pewnie odpowiednio manipulowana, nie da się ukryć, również i w tamtych czasach. Zapis audycji: Pocieszenie i strapienie Radio Plus, 19 IV 1998 r.
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2024 Pomoc Duchowa |