Maryja Niepokalana ratuje życie rodzącejBył rok 1947, połowa grudnia. Nie było jeszcze śniegu, tylko lekki mróz. Dzień bardzo pracowity. Wieczorem kończyliśmy z kolegą T. wykłady PCK, szkoląc ochotników w zakresie udzielania pierwszej pomocy. Czułem zmęczenie, ale noc zapowiadała się spokojna: dyżur dla Ubezpieczalni Społecznej miał kolega T. Około 22-ej położyłem się spać i natychmiast zasnąłem. Po pewnym czasie - może to było pół godziny - energicznie szarpiąc, obudził mnie mój brat Janek, który będąc wtedy moim gościem spał od strony ulicy.- Wstawaj, masz jechać zaraz do porodu! - Dyżur dzisiaj ma kolega, tam skieruj zainteresowanych - ryknąłem! A kolega T. mieszkał znacznie dalej i miał zwyczaj wypijania mocnej kawy, zwłaszcza gdy jechał do porodu. I znów szybko usnąłem. Tak mi się przynajmniej zdawało. Lecz nie trwało więcej nad kilkadziesiąt sekund, gdyż mój brat, zawsze wobec mnie delikatny, tym razem stał się raczej agresywny i energicznie ściągając ze mnie kołdrę, krzyczał: - Nie bądź dziwny, to prywatny, nie chcesz zarobić? - Niech jedzie do T. Ja mu jeszcze dopłacę, byłem miał spokój. Ale brat nie ustępował, wciąż przekonywu- jąc mnie, żebym nie był głupi i nie psuł sobie praktyki. Wreszcie, wytrzeźwiony zupełnie ze snu, wściekły, wyskoczyłem z łóżka, błyskawicznie się ubrałem, porwałem zawsze gotową do praktyki walizkę z narzędziami porodowymi, wielką torbę z lekami i pognałem na dół, mieszkałem bowiem na I piętrze. Widząc woźnicę zawołałem: - To pańska żona rodzi, panie W. - Nie moja - odparł W. - Rodzi pani K. Ja tylko sąsiad... A pani K. była ubezpieczoną, bardzo biedną kobietą. Mąż jej był drwalem w bliskim le- sie. Zagotowało się we mnie gwałtownie: - Dlaczego więc pan okłamał mego brata, że to do pana...? - Nie okłamałem. Brat pański tylko mnie zapytał, jak ja się nazywam i kim jestem. Odpowiedziałem tylko. Nie było mowy o mojej żonie. Wściekłość dalej tamowała mi mowę. Zacząłem nieprzytomnie wołać jednocześnie myśląc: - Nie dosyć, że nie mam dyżuru, że jestem śmiertelnie zmęczony, a tu jeszcze w perspektywie poród, za który nic nie dostanę, bo skąd... To biedni ludzie. - I zacząłem straszliwie kląć. - No, jedzie pan czy nie, bo tam gwałt. Jak nie, to muszę do pana T. - I stał się już nerwowy. I w momencie, gdy on jakby chciał zacinać konie jadąc po T., jakaś straszliwa siła gwałtownie podrzuciła mnie i moje walizy ku górze i, sam nie wiem jak, znalazłem się nagle na siedzeniu bryczki, a walizy stały w nogach. Na to tylko czekał W. i ruszył, jak to się zwykło mówić, "z kopyta", jadąc cały czas galopem. Była to szaleńcza jazda, mimo tego wściekłość nie opuściła mnie zaraz. Tak dolecieliśmy prawie już do wsi, a tam po prawej stronie drogi stoi do dziś dnia stary, pamiątkowy, pięknie ogrodzony i ozdobiony krzyż. Zdjęliśmy obaj czapki i - dur natychmiast mnie opuścił. Więcej, bo powiedziałem do p. W.: - Proszę pana, ja bardzo przepraszam. - Nic nie szkodzi, panie doktorze - odparł przyjaźnie p. W. - Ja i tak się cieszę, bo tam jest naprawdę gwałt. Gdy weszliśmy do ubogiej i niskiej chatynki, taki zastaliśmy obraz: Ogólny nieład! Na środku izby łóżko z nieprzytomną już prawie położnicą w kałuży krwi, która przeciekła poprzez podkłady i spodki i szeroką strugą rozlewała się po podłodze. Za łóżkiem położna, p. T., kobieta bardzo poczciwa, ale stara i w tym wypadku bezradna. Z boku stał mąż chorej, człowiek starszy i spracowany, patrzał ponuro przed siebie. Błyskawiczna myśl: łożysko! I tak jak stałem, zrzuciłem w biegu płaszcz, marynarkę, i bez zwykłej dezynfekcji (polano mi tylko rękę denaturatem) przystąpiłem do wydobycia łożyska. Nawet poszło mi dosyć łatwo i bez większej utraty krwi, bo i skąd by się ona w tym wychudłym, wątłym ciele miała jeszcze brać? I pierwsza myśl: tu koniecznie trzeba by przeprowadzić natychmiastową transfuzję krwi. Ale skąd wziąć dawcę i konieczne utensylia? Miałem wprawdzie w domu aparat Jubego, lecz tu nie było chwili do stracenia, nie można też było w takim stanie wlec chorą pogotowiem (od tej miejscowości do miasta powiatowego, gdzie było pogotowie, było około 25 km). Nie! Tu trzeba ratować bez zwłoki i jak się tylko da! Pozostawało więc podawanie dożylne płynu fizjologicznego, glukozy i witaminy C oraz środków naczyniowonaserco- wych. Tętno było prawie niewyczuwalne, szybkie, tak że nie można było policzyć, a ciśnienia nie było wcale. I powiem już krótko: walka rozpoczęła się nieco po godzinie 23-ej i trwała do godziny 8-ej rano dnia następnego. Ani na chwilę nie odstępowałem od chorej, podając bez zastanowienia, co tylko było pod ręką. Lecz około godziny 3-ej, kiedy jeszcze chora była nieprzytomna, nagle w ferworze walki zauważyłem, że wszystko, co mogłem podawać, było na wyczerpaniu. Zawołałem do p. K.: - Jest tu ktoś szybki, może motocykl, aby pojechać do apteki po lekarstwa? - Wczoraj sąsiad chciał motocykl rozebrać ze względu na zimę, ale może jeszcze tego nie zrobił. Jakoż tak było rzeczywiście i - w pół godziny potem miałem potrzebne lekarstwa, które natychmiast na nowo począłem chorej podawać. To, co czyniłem, te masy aplikowanych leków, trudno by było nazwać jakimś rozsądnym, przemyślanym działaniem. Ja raczej byłem jakby wykonawcą-automatem (z czego dopiero później zdałem sobie sprawę) czegoś czy kogoś spoza mnie! Te masy leków naserco- wonaczyniowych, to wlewanie w układ naczyń masy zwykłych płynów, było z pewnością niekontrolowane, lecz - co miałem robić innego? Przecież chora była stale nieprzytomna, ale żyła i puls stawał się stopniowo bardziej wyczuwalny. I tak było aż do godziny 8-ej rano. A był to poranek sobotni. Gdy chora otworzyła oczy i po raz pierwszy spojrzała na mnie przytomnie, natychmiast zawołałem: - Pani Walerio! To cud, że pani żyje! Proszę mi powiedzieć, jaki w tym pani miała udział? - Panie doktorze! (zaczęła chora prawie szeptem) Czułam, że będzie ciężko. Mam swoje lata (około czterdziestu), a to przecież pierwszy poród. W dniu 8 grudnia udałam się do parafialnego kościoła i tam, przed obrazem Matki Bożej, modliłam się gorąco o pomoc. Oddałam dziecko i siebie Jej w opiekę. Wiem, że to Maryja Niepokalana mnie uratowała. - Wierzę i ja w to głęboko - powiedziałem, mocno wzruszony. Minęło od tej chwili wiele lat. Pani Waleria ma już ich 85, żyje i pracuje, pomagając jedynej córce, Maniusi, w pracach domowych i w wychowywaniu trójki miłych wnucząt. O ile wiem, zawsze była zdrowa. Chatynka dawno zniknęła, a na jej miejscu stoi piękny dom, który powstał dzięki zapobiegliwej pracy małżonka Maniusi. W tym domu Niepokalana jest szczególnie czczona i czule kochana. Oto koniec opisu tego wydarzenia. A jeśli wszystkie wyżej przedstawione szczegóły przez tyle lat wiernie tkwiły w mej pamięci, myślę, że był w tym jakiś szczególniejszy cel. I oto wreszcie zostały przelane na papier, aby oddć chwałę Bogu przez Niepokalaną! P.S. Tylko dla specjalistów: Przebieg poporodowy u p. Walerii odbył się na szczęście bezgorączkowo i nie trwał zbyt ponad normę. Podawałem leki krwiotwórcze i wzmacniające. Wstała na ósmy dzień. Zatem nie było potrzeby wysyłania chorej do szpitala. Dr med. Stanisław Waliszewski
Prosimy Portal Fronda o nie kopiowanie tekstów
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2024 Pomoc Duchowa |