Będzie kwitło i pachniałoOjciec powiedział: "Rób jak chcesz, na weterynarii to ja żadnych znajomości nie mam". Szczęśliwie jednak zdała i została przyjęta. Już widziała siebie wyjeżdżającą z Warszawy na wieś. Wieś miała być cywilizowana, nowoczesna, ludzie tam mieli oczywiście mądrze i świadomie gospodarować, a ona miała im pomagać we wspaniałej hodowli zdrowych i dorodnych zwierząt. Wiedziała co prawda, że nie ma jeszcze takich wsi, ale wyobrażała sobie, że jak tacy młodzi się wezmą do roboty, to natychmiast się je zbuduje. I wszystko dookoła będzie kwitło i pachniało.Dobrze pamięta rozpoczęcie pierwszego w życiu roku akademickiego - a był to rok kalendarzowy 1977.. Wielka gala w Sali Kongresowej (to była chyba jakaś okrągła rocznica Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego), przemawiał rektor. Mówił z pasją i z przekonaniem: "Pamiętajcie, że wieś polska na was czeka, czekają mieszkania (...), czekamy na świeże umysły, otwarte głowy, na ludzi wykształconych i przedsiębiorczych (...), przebudujemy, odnowimy, wszystko w waszych rękach (...). Polska jest wspaniała, będzie jeszcze wspanialsza dzięki naszemu jej oddaniu (...)". Słuchała wtedy z ogromnym zainteresowaniem i z entuzjazmem, który udzielał się od mówiącego. - Ten człowiek musi być wielkim entuzjastą i wielkim patriotą - myślała sobie. Poczuła się znakomicie nie tylko jako przyszły lekarz zwierząt, ale także jako przyszły uzdrowiciel całej polskiej wsi. Wzruszenie i radość po prostu zatykały gardło. Pierwsze, jeszcze drobne rozczarowanie nastąpiło, gdy ten wspaniały mówca z inauguracji, wzór człowieka zaangażowanego, wyjechał z Polski bodaj jako stały doradca FAO. A więc to polskie rolnictwo nie było mu aż tak bliskie - pomyślała sobie. Kolejne rozczarowania sypały się już potem jak z rękawa. - Jeszcze na pierwszych praktykach miałam trochę szczęścia - opowiada - trafiłam do pokazowego państwowego gospodarstwa rolnego na opolszczyźnie, lecz to, co opowiadali koledzy, było już przerażające. Napatrzyli się na gnój do syta i w dodatku nikt ich tam niczego nie nauczył. Przez okrągły miesiąc machali widłami. Tak więc miałam trochę szczęścia i wciąż jeszcze byłam dobrej myśli, tym bardziej, że na następne praktyki skierowałam się do Wielkopolski, gdzie rolnictwo bynajmniej nie znajdowało się w opłakanym stanie. Tymczasem moi koledzy po kolei frustrowali się, załamywali, rezygnowali ze studiów. Bardzo wiele osób zrezygnowało. Poziom studiów był niezły, miała okazję przekonać się o tym, gdy wyjechała na praktykę do Hanoweru. - Powiem od razu - zaznacza - nie miałam żadnej pokusy, żeby tam zostać, mimo że akurat zaczynała wzbierać fala ucieczek na Zachód. Ona to miała sprawić, że także nasz wydział podupadł, wyemigrowało wielu nauczycieli, a zwłaszcza - odważę się to powiedzieć - właśnie ci najlepsi, o wspaniałych osbowościach, zdolni naukowcy oraz dobrzy "rzemieślnicy". Czuło się ten upadek i bywało smutno. Oczywiście, zazdrościła kolegom w Hanowerze niemal wszystkiego. Dostatku leków wspaniałego sprzętu, radiotelefonu i przewoźnego rentgena, i tego, że zamiast sześciu butelek z jakąś substancją oraz sześciu butelek z rozpuszczalnikiem mogą użyć jednej z odpowiednią dawką gotowej zawiesiny. - Takie oto - żartuje - niemoralne myśli i marzenia miałam w głowie po powrocie stamtąd, lecz wstydziłam się czegokolwiek domagać, żeby nie usłyszeć mrożącej krew odpowiedzi: wstydziłaby się pani, przecież my nie mamy igieł jednorazowych nawet dla ludzi! To nie była nawet frustracja - mówi poważnie - to się stało moim najgłębszym cierpieniem... Stąd przygnębienie. Nigdy jednak - dodaje zaraz - nie pojawiła się we mnie chęć pozostania na Zachodzie. Za bardzo byłam zainteresowana tym, co się wówczas działo w kraju, bo przecież przez pewien czas brałam w tym żywy udział. Swój pogląd na świat wypowiedziała już na początku studiów, odmawiając przyjęcia legitymacji Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. Wręczano je wraz z indeksami, mimo że nikt nie podpisywał żadnych deklaracji. Miała odwagę - do dziś się za to podziwia - powiedzieć: nie, dziękuję. Pomijając przekonania uważała, że było to nadużycie, było to poniżenie studentów jako ludzi dorosłych. Zaczęła natomiast działać w NZS i to z wielką ochotą. - Organizowaliśmy - wspomina - wybory rektora, wybieraliśmy samorządy, bardzo wierzyłam, że - tak samo jak wtedy, w 1977 roku - będzie wspaniale. A jednak, tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego, pokłóciłam się ze swoimi kolegami, rzuciałm znaczkami i wyszłam z zebrania. Wtedy, moim zdaniem, gubiła się istota rzeczy. Ludzie zastanawiali się tylko, w której auli i na której ścianie wieszać krzyże, przy czym miałam niejakie podejrzenie, czułam, że za chwilę już może dojść wręcz do profanacji krzyża, do zaniku prawdziwej wartości słów "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Myślała wtedy, że gdyby oni wszyscy tak naprawdę wierzyli w Boga i kochali go, to staraliby się działać konkretniej, zależałoby im na tym, żeby siebie samych doskonalić. A tymczasem wcale ich nie obchodziło, że jeśli już się robi rewolucję na uczelni, to można by się przede wszystkim domagać wyższego poziomu naukowego, lepszych wykładowców, odpowiedniejszych programów. To jednak, jak wiadomo, wiązać się musiało także i z własną gotowością do podjęcia większego trudu, a po co? Każdy woli te swoje nie kończące się usprawiedliwienia przed kolokwium, że wczoraj nie miał czasu, że był chory. Każdy woli te swoje tróje w indeksie, z przyzwyczajenia. Być dobrym studentem wcale nie należy do dobrego tonu. - Do dobrego tonu należało wieszać krzyże, przykro mi - mówi - ale takie odniosłam wrażenie. Wydaje mi się, że nie było w tym pięknym zjawisku niczego głębokiego, a przede wszystkim wiedziałam, że jeżeli nawet w każdej sali powiesimy krzyże, to i tak nic z tego faktu nie wyniknie. Nikt się nie zmieni na lepsze. To ją po prostu oburzało, choć zawsze pozostawała z całym szacunkiem dla ludzi wierzących, jako że sama pochodzi z rodziny katolickiej o silnych tradycjach. - W tej chwili muszę powiedzieć - mówiąc trochę waży słowa - że chyba nie wierzę w Boga, chociaż nie jestem tego pewna. Właściwie nie potrafię się określić. Z jednej strony nikt mnie jeszcze nie przekonał ani o tym, że Bóg istnieje, ani o tym, że nie istnieje. Z drugiej strony już jakby wiem, że nie tędy się idzie do Boga, wiem, że jak się go znajdzie, to już nie trzeba człowiekowi żadnych dowodów. A ja jeszcze nie wiem nawet, czy szukam. Poproszono ją jakiś czas temu, by została matką chrzestną, długo się zbierała w sobie, rozmyślała, aż wreszcie, mobilizując całą swoją odwagę, poszła do spowiedzi. Wiedziała, że niesie w sobie przeogromny problem, ale miała nadzieję, że spowiednik doceni jego wagę oraz to, że się dobrowolnie upokorzyła. - Wypowiedziałam mu wszystkie swoje wątpliwości - samo opowiadanie o tym sprawia jej dużo trudu - wszystko, co mnie gnębiło, gdybyż on mi wtedy pomógł! Tak, wtedy szukałam Boga całą swoją duszą. Już widziałam siebie, jak wychodzę odmieniona z kościoła! Stało się jednak coś zupełnie fatalnego, otóż ksiądz wcale nie docenił wielkości problemu, z którym do niego przyszłam, wcale go nie zauważył, interesował się jedynie szczegółami mojego życia osobistego, które w tamtym momencie wydawały mi się niczym. Rozgrzeszenie dostałam, ale tak naprawdę to nie o nie mi chodziło, chciałam czegoś więcej. Nadal więc pozostaje letnia w sprawach wiary, chodzi do kościoła, kiedy nie ma w nim ludzi, przeważnie gdy ma chandrę. Nadal nie lubi, gdy ktoś nadużywa znaku krzyża. Nastąpiło w jej życiu, jak to określa, stadium rezygnacji, które rozciąga się na wszystkie jego sfery. Chyba nikogo i niczego już nie szuka. Momentem przełomowym był oczywiście dzień 13 grudnia 1981 roku. - Jest to data otwierająca erę upadku moich aspiracji. Pomyślałam sobie - opowiada - że nic już w życiu wielkiego nie zrobię, niczego nie osiągnę, niczego nie wywalczę. Po studiach poszłam więc na roczny staż do pięknej stadniny koni. Żeby się tam dostać, trzeba było wykorzystać znajomości ojca, zrobiłam to już bez skrupułów, gdyż dochodziłam do przekonania, że muszę zacząć dbać przede wszystkim o siebie, pilnować swoich interesów. Po stażu wróciłam do Warszawy, wcale już nie myśląc o dawniejszych planach, o stadach krów z wymionami od ogona po pępek. Zaczęłam dbać o własną wygodę, trochę o pieniądze. Miałam dosyć poświęceń. Z politowaniem patrzyłam wstecz. Chodziło mi już tylko o miejsce, gdzie można by popracować uczciwie, ale i przyjemnie. Jeszcze tylko dobra praca sprawia mi przyjemność. Okazało się, że w stadninie nie mogłam pracować, już nawet tam dotarły słynne kłopoty mieszkaniowe. Wylądowałam więc w Warszawie, przy rodzicach, oraz w lecznicy zwierząt, gdzie leczyłam przez jakiś czas pieski i kotki. Okazuje się, że nie ma już chyba takiego miejsca, w którym można rzetelnie i spokojnie pracować. Lecznica była po prostu piekłem. Brak leków, ciasno, awantury. I ta ciągła świadomość, że mogłaby pomóc zwierzęciu, gdyby warunki były inne. Załamała się i rozchorowała sama na wrzody żołądka. Znowu poszły w ruch znajomości ojca i dostała pracę w jednej z central zagranicznych. I tam nie mogła jednak wytrzymać, nie nadawała się na urzędnika, w dodatku uwikłanego w intrygi, podchody, czyhającego na zagraniczne wyjazdy. Najgorsze wszakże było to, że ani tu, ani w poprzednim miejscu pracy nie mogła nawet pomyśleć o jakimkolwiek doskonaleniu się w zawodzie. - Gdy w lecznicy - wspomina jak zły sen - brałam się do robienia drobnych zabiegów chirurgicznych, kierowniczka natychmiast wrzeszczała: "A po co nam to, dość mamy roboty!" Nikomu nigdzie na niczym nie zależało tylko na własnym interesie lub własnej wygodzie. Musiała więc i ona trochę się zmienić, trochę przystosować. Zresztą - nie było przecież innego wyjścia. Ostatecznie dostała (także za pomocą ojcowskich kontaktów) niezłą pracę niedaleko domu rodzinnego. Praca w klubie sportowym w dzisiejszych czasach wszak nie należy do najgorszych, tym bardziej, że jest to praca przy koniach. Lubi siedzieć rano w ciepłej stajni i wsłuchiwać się w chrzęst zajadanego przez konie siana. Mogłaby tak przesiedzieć całą wieczność. Wiesława Lewandowska-Łopuszyńska Magazyn "Być Sobą" Prosimy Portal Fronda o nie kopiowanie tekstów
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2024 Pomoc Duchowa |