Powinienem był zginąć "Grabarzowi pan spod łopaty uciekł"Są pewne zdarzenia, które siłą swej logicznej celowości każą zastanowić się nad nimi i uczciwie, po męsku wyciągnąć realne wnioski. Celowość ich wychodzi na jaw w całej swej przytłaczającej wyrazistości dopiero po pewnym czasie. Człowiek jest nieraz, jak pełnokrwisty koń, niesforny i chętnie zbaczający z nakazanej drogi. Co czyni woźnica, aby konia z powrotem na drogę sprowadzić, kiedy się uparł i zbacza do rowu? Najpierw woła do niego, a gdy to nie pomaga, biczem tnie, i to nieraz mocno, do krwi, kiedy niesforne konisko nie chce nawrócić, a do tego jeszcze wierzga.Bóg działa na ludzi przez uśmiechy i bicze. Bóg chce, aby człowiek do Niego dążył, bo mu tęsknotę za Nim do najtajniejszych głębi duszy tchnął. Tkwi ona w człowieku bez względu na jego rasę, pochodzenie czy stopień kultury. Na każde zdarzenie trzeba patrzeć jak na zdarzenie celowe. Nie ma przypadków w naturze. Wszystko jest celowe. Ziarno rzucone ręką siewcy w ziemię potrzebuje do życia promienia słonecznego, który przebiega miliony kilometrów, aby je do tego życia pobudzić. Tak samo i mój wypadek lotniczy miał swój istotny i wielki cel. Przed kilku laty byłem młodym podporucznikiem, pełnym wielkich ambicji. Życie układało mi się tak, jak chciałem. Byłem pełen dynamizmu młodości, byłem lubiany przez kolegów, miałem mir u przełożonych. Życie uśmiechało się do mnie "całą gębą". Na ulicy szedłem z piersią wysuniętą naprzód, czapką na bakier, nosem zadartym do góry... Słowem cały świat należał do mnie. Latałem dobrze w dzień i w nocy. Miałem powodzenie u obserwatorów. W dniu tym zmieniałem już drugiego obserwatora. Noc była wyjątkowo ciemna. Tak jakby ktoś czarną chustę rozwiesił nad ziemią. Nieprzyjemnie było patrzeć w tę ciemną otchłań, która roztaczała się pod nami. Polecieliśmy na rozpoznanie dworca kolejowego. Gdy wracaliśmy otaczała nas ponura noc. Tylko z rur wydechowych świecił ogień spalin. Motor grał. Gdzieś daleko migotały trwożliwie lampy na lotnisku w Krakowie. Ożywiłem się. Byłem zadowolony, że już niedaleko, że niedługo wylądujemy. Spojrzałem na wysokościomierz: 1500 metrów. Lampy coraz bliżej. Trzeba obniżyć się. bo za chwilę będę podchodził do lądowania - pomyślałem. Przechylam maszynę do dołu... A tu, ni stąd ni zowąd, motor, który przed chwilą tak cudownie grał, słabnie, pracuje coraz wolniej, a wreszcie staje zupełnie. I widzę przed sobą w świetle lamp ze skrzydeł, czarne stojące śmigło. Spadamy w dół. Odwracam się do kolegi obserwatora i krzyczę: Skacz pan! Nikt się nie rusza. Wołam ponownie do obserwatora, by skakał, ja nie mogę, gdyż pilot skacze ostatni. Dziwna rzecz, oto przed chwilą dałem mu rozkaz do skoku, a teraz słyszę jakiś wewnętrzny nakaz, żeby tego nie czynić. Nie skaczę! Kolega usiadł z powrotem w kabinie. Spadamy w dół. Daleko przed nami migają lampy lotniska. Światło w nocy wydaje się zawsze bliższe. Miałem nadzieję, że dociągnę jeszcze maszynę lotem ślizgowym do lotniska. Wreszcie w pewnym momencie giną światła. Dowód, że już nie dociągnę. Wysokościomierz wskazuje 600 metrów. Wyglądam na prawo, na lewo, żeby cośkolwiek zobaczyć, zorientować się dokąd lecimy... Czy na chałupy, czy na łaś? Nic nie widać oprócz gęstych, nieprzeniknionych ciemności. Manipuluję tak sterami, aby podejść z jak najmniejszą szybkością do ziemi. Ręce i nogi połamię, ale może się nie zabiję - myślę. Jestem tak dalece opanowany, że wołam do kolegi: "Niech pan zdejmie okulary, żeby nie zapruszyć oczu!" Wysokość coraz mniejsza: 500 metrów, później 400... 200... Za chwilę ziemia. Trzeba zmniejszyć szybkość, bo gdy zetknę się z ziemią przy szybkości stu kilometrów i ciężarze maszyny wynoszącym 2 tysiące kilogramów, rozbiję się na miazgę! Szukam terenu. Coś szarzeje w ciemnościach. Wisła. Robię skok i już jestem na drugiej stronie. Wtem straszny wstrząs, huk i wszystko wali się na mnie, gniecie, dusi, przytłacza. Cisza! A po chwili syk i w ciemnościach jaśnieje płomień. Maszyna w ogniu. Chcę się ratować. "Ręce i nogi mam całe" - myślę zupełnie przytomnie. Po twarzy spływa mi krew, ale żyję. Ogarnia mnie radość. Tylko żeby się stąd wydostać. Ale jak? Przygniata mnie ciężar rozbitej maszyny, a płomień coraz bliżej. Tak, tuż. Sięga piersi, parzy w szyję, dociera głowy. W krtani robi się mdło. Ach, jaka szkoda życia. Człowiek nie chce się z nim rozstać. Kocha życie i jest doń przywiązany jak pies. Żal mi życia, a tymczasem płomienie muskają mnie po twarzy. Duszę się. W pewnej chwili ogień przypiekł mnie boleśnie. Z głębi duszy wyrywa mi się zduszony ostatni okrzyk: O Jezu!... Tak wzywać Boga może człowiek jedynie raz w życiu. I dziwna rzecz. Dzisiaj, z odległości kilku lat, gdy o tym myślę spokojnie, bez egzaltacji, z całą pewnością jedno stwierdzam: Usłyszałem wyraźnie głos, tak jak gdyby to powiedział oficer wydający rozkaz kompanii: "Odepnij pas! Zrzuć spadochron! Podnieś ten dźwigar i uciekaj!" Uczyniłem to wszystko błyskawicznie, jak zahipnotyzowany, i wydobyłem się. I w tej samej chwili wszystko wybuchło płomieniem i zawaliło się z hukiem. W tej samej minucie żona moja modliła się za mnie... I nikt nie może mi zaprzeczyć, bc mówię prawdę. Wyratowała mnie jakaś wyższa siła, Opatrzność. Powinienem był zginąć "Grabarzowi pan spod łopaty uciekł", winszował mi później dowódca. Kolega mój, człowiek zupełnie niewierzący, powiedział do mnie: "Wiesz, Władku, musimy postawić tam kapliczkę". I dziś, na łąkach ws: Kujawy, pod Mogiłą, stoi Krzyż. Mój kolega również ocalał. Wydostał się spod szczątków maszyny bez trudu, ale nie widząc mnie odbiegł od płonącego samolotu obawiając się wybuchu zbiornika z benzyną. Był to odruch instynktu samozachowawczego, po hwili, gdy się opanował i biegł mi z pomocą, ja już wydobyłem się z ognia. Siedzieliśmy kilkadziesiąt kroków dalej, patrząc jak dogorywają szczątki samolotu. Słup ognia wzbijał się czerwonym płomieniem w górę. Ten wypadek przedziwnie się wiązał z rozmową, jaką prowadziłem będąc na urlopie dziesięć dni przed katastrofą. Odwiedził nas wówczas znajomy ksiądz, ideał kapłana Chrystusowego, człowiek wart pełnej czci. Temat dotyczy: celibatu. Ja skwitowałem tę sprawę krótko, po żołniersku: "To jest bujda". "Tak proszę pana. Jeśli człowiek liczy tylko na własne siły, to zawsze upadnie. Jest jednak potężna dźwignia w życiu człowieka - Łaska Boża" - odpowiedział mi ów ksiądz. Byłem zupełnie nie przekonany i nie chciałem już nic na ten temat mówić. Minęło dziesięć dni i doświadczyłem sam na sobie Łaski Bożej. - Ale jak to zwykle bywa w życiu... "Jak trwoga, to do Boga". Przebywałem jakiś czas w szpitalu, później wziąłem urlop i tak minęło od owych wydarzeń z pół roku. Odwiedziłem któregoś dnia ciężko chorego kolegę. Na stole leżała książka. Tytuł: "Boski Przyjaciel". Wziąłem ją do rąk, otwieram i czytam zdanie, które wprowadziło przełom w moim życiu. Ktoś powie, że to przypadek. Niech i tak będzie. Musiał być bardzo ważny, jeśli zadecydował o moim życiu. Zdanie brzmiało: "Czy ty, tak mały człowieku, nie chciałbyś tak wielkiemu i dobremu Bogu zrobić każdego dnia maleńkiej ofiary: z niechęci, z niepotrzebnego spojrzenia, ze złości, ze smutku, z lenistwa?... Spróbuj, jak to dobrze. Czyż nigdy w życiu nie otrzymałeś żadnej pomocy od Boga?..." Przypomniałem sobie cudowne ocalenie i zawstydziłem się, że tak szybko zapomniałem o tej łasce, bez której dawno bym już gryzł ziemię. Postanowiłem spróbować "małej ofiary". Byłem dowódcą kompanii wartowniczej i całą duszą oddawałem się swoim żołnierzoip i służbie, a mimo to szef pułku zawsze miał mi coś do zarzucenia. Dotychczas każdy taki niesłuszny zarzut odczuwałem podwójnie boleśnie, toteż po zwrócęniu uwagi kląłem dowódcę w pień. Nazajutrz znów spotkała mnie niezasłużona przykrość. Już się we mnie złość obudziła, kiedy przypomniałem sobie, że mam uczynić ofiarę. Przełamałem się natychmiast, a uczyniłem to nie dla człowieka, lecz dla Boga. I dziwna rzecz, przykrość zbladła zupełnie, jak blednie niebo, kiedy nań padną pierwsze promienie jutrzenki. Odczułem nawet pewną przyjemność. Potem dokuczył mi kolega. Dawniej odparowałbym mu z nawiązką, teraz przypomniałem sobie: "Mam złożyć Panu Bogu ofiarę". Po kilku dniach dowódca, po przeprowadzeniu kontroli, udzielił mi czegoś w rodzaju pochwały w rozkazie oficerskim. Na ogół, budzi się wówczas w człowieku ambicja i chęć podkreślenia swojej osoby. Ale ja opanowałem to uczucie czyniąc z niego ofiarę. Kiedy indziej zapadłem na zdrowiu. Męczyły mnie silne bóle. "Niech i to będzie ofiarą" - pomyślałem i ból zaraz wydał mi się mniej dotkliwy, bo oddałem go Bogu. Zdarza się, że muszę obcować z ludźmi, których towarzystwo "gra mi na nerwach". Cóż ja przechodziłem wówczas za katusze! Ale teraz już tego nie ma. Uczucia nieprzyjazne tłumię i oddaję jako ofiarę Bogu. Po pewnym czasie takiego życia osiągnąłem w duszy wielki spokój. Życie przestało być przykre, bo ile razy coś mnie zakłuło, przykładałem natychmiast "balsam" ofiary, i ból mijał. A poza tym czułem budzącą się we mnie wielką moc, jakąś niezwykłą siłę. Potęgowała się ona we mnie niby jakiś dynamit, magnes, który udzielał się innym. Pamiętam, gdy w święto LOPP-u było to w Krakowie - przemawiałem na rynku do olbrzymiego tłumu. Stojąc na trybunie nie czułem żadnej tremy, przeciwnie - mówiłem tonem zupełnie spokojnym, jak gdybym wydawał rozkaz. A przecież miałem rangę zaledwie porucznika i byłem bardzo młody, podczas gdy u stóp trybuny stali miejscowi dygnitarze, inteligencja. Ale ja byłem świadomy jakiejś wielkiej mocy pewnej i jasnej, mocy, którą daje Bóg na drodze ofiary. Jak ją zdobywać? Ucieknę się do porównań. Człowiek to mały kawałeczek żelaza, a Bóg to potężny magnes. Chcąc żelazo "namagnesować" trzeba je zbliżyć do magnesu. Im częstsze będzie to zbliżania, tym więcej tych sił powstanie w żelazie. Jeżeli chcę się opalić, to powinienem jak najczęściej przebywać na słońcu, wówczas ciało moje nabierze cech "słonecznych". Skóra brązowieje, organizm nabiera sił i życia. Zróbmy przekrój każdej ofiary. Jeśli mnie coś drażni, a ja chcę uczynić z tego ofiarę, to najpierw przełamuję swoją wolę. Następnie podnoszę moment przełamania do najwyższego Ideału, bo myślę wtedy o Bogu, a przez to włączam w siebie kontakt sił nadprzyrodzonych, tak jak gdybym przekręcił kontakt żarówki i włączył w nią prąd. Żarówka zaczyna świecić. Przez zmaganie się z samym sobą siły mej woli rosną, jak muskuły u boksera przez ciągły trening. Istotą każdej ofiary jest, żeby ją czynić dla Boga. Bo to jest ten właśnie inteligentny kontakt z najwyższym Ideałem, z Bogiem. Przełamywanie bez tej intencji traci charakter nadprzyrodzony i najbardziej wartościowy. Ktoś powie: "Po co w te sprawy wprowadzać Pana Boga, przecież można to czynić dla własnej etyki". Jest w tym zasadnicza różnica. Ciągłe obracanie się naokoło samego siebie rozbudza raczej egoizm. Poza tym, jeśli coś czynię dla siebie, to w chwili, kiedy będę chciał odmówić sobie jakiejś przyjemności, słusznie odezwie się myśl: po co masz sobie tego odmawiać, kiedy ta przyjemność jest również dla ciebie. A teraz uwaga: Nie czyń na początku ofiar z rzeczy wielkich. Zacznij od drobiazgów. Na przykład, obudziłeś się rano i nie chce ci się od razu wstać. Pomyśl: uczynię z tego ofiarę. Przekonasz się, że tak szybko wstaniesz, że kołdra będzie fruwać pod sufit. Jeden z moich znajomych powiedział, że wystarczy raz na dzień, ogólnie swoje uczynki ofiarować Bogu. Myślę, że nie. Każde przełamywanie oddaj Stwórcy, bo to jest właśnie moment zbliżania się żelaza do Magnesu, człowieka do Boga, co powiększa stale naszą moc. A Polska potrzebuje ludzi mocnych. Więc rozpocznij wcielać ideę ofiary w życie własne. A znajdziesz radość, pokój, moc i szczęście życia. Znajdziesz Boga. Władysław Połesiński
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2023 Pomoc Duchowa |