Poszedłbym znów tą samą drogąROZMOWA Z OJCEM EUGENIUSZEM MAKULSKIM MIC, KUSTOSZEM SENIOREM SANKTUARIUM MARYJNEGO W LICHENIU ŚWIĘTUJĄCYM W TYM ROKU 80. URODZINYWyobraża sobie Ojciec Kustosz siebie bez Lichenia i Licheń bez siebie? Takimi sprawami, jak Sanktuarium kieruje Wyższa Siła. Przysłano mnie tu, bym pracował. No i pracowałem, jak umiałem przez te czterdzieści lat. Sądzę, że kto inny urządziłby piękniej Licheń, aniżeli ja. Nie czuję się bowiem znawcą architektury ani artystą. A wyobraża sobie Ojciec inny Licheń? Bez tak licznej rzeszy pielgrzymów, ogromnej bazyliki i wielkiego rozgłosu? Jestem ciągle niezadowolony, że Licheń nie jest taki, jaki być powinien. Ale, gdy rozbudowywaliśmy nasze Sanktuarium, były bardzo trudne czasy Polski Ludowej i nie udało się lepiej rozplanować i piękniej jeszcze urządzić tego miejsca. Ale dziękuję Panu Bogu za to, co udało się zrobić przez te kilka ostatnich lat. Jakie było dzieciństwo Ojca? Urodziłem się w biednej chłopskiej rodzinie we wsi Kotarszyn na Kielecczyźnie. Ojciec był kowalem, miał kawałek pola. Niestety, zmarł, kiedy miałem trzy lata. Nie pamiętam taty, ale rodzina i ludzie we wsi dużo dobrego mi o nim opowiadali. Po jego śmierci wychowywał mnie stryjek, brat ojca. Mimo, że był dla mnie dobry i zapewnił mi wykształcenie, czułem się osierocony. Do dziś widok ojca z dzieckiem na ręku budzi we mnie wspomnienie własnego, smutnego dzieciństwa i takiej duchowej samotności. Lubi Ojciec powtarzać, że wychował się w rodzinie głęboko religijnej. Wtedy, w świecie, który znałem, właściwie wszyscy byli religijni. Co niedziela chodziło się po sześć kilometrów w jedną stronę do kościoła w Waśniowie. Droga prowadziła przez lasy, pola, miedze i polne dróżki. Nie szliśmy tylko jak były roztopy albo śniegiem zawiało. Kiedy zrodziło się powołanie do kapłaństwa? O kapłaństwie marzyłem od dziecka. Pamiętam, że w domu przebierałem się za księdza i odprawiałem na niby Mszę św. Czasami siadałem na krześle, zakładałem na szyję szalik, który zastępował stułę i udawałem księdza w konfesjonale. Tylko nikt nie chciał się u mnie spowiadać, (śmiech) A ministrantem Ojciec był? Tylko tydzień. Zaraz na początku wysypałem przez nieuwagę rozżarzone węgle z kadzielnicy i zaczął się palić kościelny dywan. Ze strachu uciekłem z kościoła i tak skończyła się moja ministrantura. Dziś, gdy wchodzę do zakrystii przed nabożeństwem, patrzę, czy są ministranci. Lubię, jak w prezbiterium jest dużo dzieci. Nigdy nie zdarzyło mi się żadnego ucha ministranckiego pociągnąć, nawet jak coś pobroili. Czemu Ojciec wybrał Zgromadzenie Księży Marianów? Przed samą maturą moim nauczycielem religii w liceum w Grudziądzu został marianin, ks. Aleksander Perz. Kiedy powziąłem myśl o zostaniu księdzem, poszedłem do niego po radę. Dal mi książkę o marianach. Poznałem życiorys założyciela, ojca Stanisława Papczyńskiego, dziś błogosławionego. No, a potem, z wielkimi obawami, napisałem podanie o przyjęcie do nowicjatu. No i zaczęło się. Dziś mogę szczerze wyznać, że nie zamieniłbym marianów na żadne inne zgromadzenie. Myślał Ojciec też o innej drodze życiowej? Chciałem zostać aktorem. Teatr i poezja bardzo mnie pociągały. Grałem zresztą w amatorskim teatrzyku licealnym. Trochę byłem rozdwojony: czy się uczyć na aktora, czy na księdza? Jednego i drugiego nie dało się pogodzić. Wybrałem kapłaństwo. Czasem myślę jednak, że ksiądz też jest swego rodzaju aktorem. Też przecież przewodzi, prowadzi, a gdy znajduje się przy ołtarzu, stoi troszkę wyżej od publiczności. Są to jednak tylko zewnętrzne podobieństwa. Nigdy Ojciec nie żałował, że nie został aktorem? Nie. Przez te wszystkie lat pobytu w zgromadzeniu ani dnia nie żałowałem tego, że zostałem zakonnikiem, a potem kapłanem. Dziś wybrałbym tak samo. Wybór kapłaństwa w tamtych latach był niemałym przejawem odwagi. W Polsce panował przecież wtedy stalinizm. Sytuacja była bardzo trudna. Kleryków wzywano na przesłuchania do Urzędu Bezpieczeństwa w Warszawie. Tam groźbą i obietnicami namawiano do porzucenia seminarium. Co jakiś czas przeprowadzano rewizje. Ale najgorsze dni przeżyliśmy wszyscy w lipcu 1954 roku, kiedy nasze seminarium na Bielanach zlikwidowano. UB otoczyło cały gmach, aresztowało wszystkich domowników i wywiozło do Gietrzwałdu. Mnie jednemu udało się uniknąć wywózki. Zdecydował przypadek. Byłem akurat w naszym mariańskim domu w Skórcu, gdy dowiedziałem się o likwidacji seminarium. Wróciłem szybko do Warszawy, ale nie wszedłem główną bramą, bo tam UB wyłapywało każdego, tylko przekradłem się swoimi ścieżkami. Rektor Perz doradził mi, że skoro nie zostałem zatrzymany i nie odebrano mi dowodu, to żebym nie jechał z nimi. Nikt przecież nie wiedział, czy nie wywiozą ich na przykład na białe niedźwiedzie. W tamtych latach wszystko było możliwe. Tak więc uniknąłem wywózki, a po wakacjach razem ze swoim kursem znalazłem się we Włocławku, bo biskup włocławski nas przyjął. Tam też w 1955 roku z rąk biskupa Antoniego Pawłowskiego otrzymałem święcenia kapłańskie. Pamięta Ojciec swój pierwszy przyjazd do Lichenia? Bardzo dokładnie. Pierwszy raz przyjechałem na Boże Narodzenie jako kleryk pierwszego roku. Na miejscu zastałem cichutką wioseczkę, nad którą unosił się zapach palącego się torfu. Parafia była bardzo biedna. Nie było bitej drogi, szkół, a ziemia była mizerna. W wiosce gliniane domy kryte strzechą. Ale mimo tej biedy atmosfera świąt była niezapomniana. Już za tym pierwszym razem pokochałem Licheń. Potem przyjeżdżałem tu na odpusty i pomagałem księżom, marianom, w prowadzeniu gospodarstwa. Latem pracowaliśmy przy sianokosach i żniwach. Bieda na plebanii była wtedy taka, że dwa razy dziennie jadało się ziemniaki z kwaśnym mlekiem. Ale bardzo miło wspominam tamte czasy. Szesnaście lat po pierwszej wizycie został Ojciec w Licheniu na dłużej. Przysłano mnie tutaj najpierw, bym zajął się przygotowaniem koronacji Cudownego Obrazu. Od 1 stycznia 1967 roku zostałem mianowany również proboszczem. Nie było żadnego uroczystego wprowadzenia na urząd. Na zakończenie nieszporów w Sylwestra kleryk ogłosił ludziom z ambony, że mająnowego proboszcza. Było może z kilkanaście osób, bo mróz był wielki. Co zawdzięcza Ojciec Licheniowi? To, że na samym początku mojego tutaj duszpasterzowania odkryłem bogactwo zapomnianego wtedy orędzia, jakie nam, Polakom, ma do przekazania Matka Boża w licheńskim wizerunku. To było dla mnie prawdziwe objawienie. Poznałem wielką duchową siłę tego Sanktuarium. Stąd płynęła ta cała moja determinacja w jego rozbudowie i upiększaniu. Dlatego porwałem się na budowę bazyliki. Choć dziś czasami myślę, że musiałem być trochę niepoczytalny, podejmując się tak wielkiego dzieła i nie mając pieniędzy. Nie dostałem przecież wsparcia ani od Kościoła w Polsce, ani od Zgromadzenia, ani nie miałem żadnego bogatego sponsora. Mogłem liczyć tylko na wdowi grosz pielgrzymów. I nie zawiodłem się. Czym jest dla Ojca kapłaństwo? Wielkim darem Boga. I jednocześnie niezasłużoną łaską, bo mam stale świadomość, że byli lepsi ode mnie, ale nie poszli do kapłaństwa. Myślę, że nic lepszego nie mogło mnie w życiu spotkać, jak właśnie bycie księdzem i sprawowanie Eucharystii. Jaki był najtrudniejszy moment w życiu Ojca Kustosza? Zawał serca w 1986 roku. Pracy tyle, a ja z przemęczenia zaniemogłem. Lekarze dawali mi zaledwie dwa-trzy dni życia. Dzięki Bogu udało mi się jednak z tego wyjść. Zdecydowanie więcej przeżyłem jednak dobrych momentów. Wielką radością było dla mnie zawsze widzieć tłumy ludzi przybywające do maleńkiego Lichenia, najpierw z różnych zakątków Polski, a potem i świata. Kapłan czeka na ludzi albo szuka ich, a tutaj ludzie sami przyjeżdżali, by pogłębić swoją wiarę. Dla księdza większej radości być nie może. A największy grzech? (Śmiech) Samowole budowlane. Za rozbudowę sanktuarium bez pozwolenia, którego w czasach komunistycznych nie sposób było dla celów religijnych otrzymać, skazano mnie łącznie na siedem lat więzienia. Wyrok był co prawda w zawieszeniu, ale cały czas bałem się, że sąd to odwiesi i będę musiał pójść do więzienia. Cztery lata temu przeszedł Ojciec na zasłużoną emeryturę. Jak spędza czas Kustosz Senior? Na brak zajęć nie narzekam. Przede wszystkim spotykam się wciąż z pielgrzymami, którzy przychodzą do mnie po błogosławieństwo. Najwięcej czasu zabiera mi jednak czytanie listów, które ludzie piszą do Lichenia. Jedni dzielą się swoimi problemami, inni szukają rady czy duchowego wsparcia. Każdemu staram się choć w kilku słowach odpowiedzieć. Za każdym listem stoi konkretny człowiek, którego nie można zostawić samego. Czuje się Ojciec życiowo spełniony? Mogłem być lepszy niż byłem. Mam świadomość, że nie dla wszystkich miałem wystarczająco czasu. Może ktoś liczył na dłuższą rozmowę i odszedł niezadowolny, bo poczuł się zbyty przeze mnie. Wszystko to wynikało najczęściej z przyczyn obiektywnych: z zagonienia, nadmiaru pracy. Ale z drugiej strony każdy człowiek tutaj przybywający, każdy pielgrzym ma prawo do tego, żeby być wysłuchanym. 80. urodziny to niezwykły jubileusz. Za co Ojciec Kustosz dziękował w tym dniu Panu Bogu? Za życie, za moją dobrą rodzinę, w której otrzymałem chrześcijańskie wychowanie i możliwość kształcenia się. No i za powołanie zakonne i kapłańskie. Uważam, że spotkała mnie też wielka łaska, że przez zdecydowaną większość kapłańskiego życia mogłem posługiwać w Lichemu.
Stanisław Zasada Tekst pochodzi z Informatora Sanktuarium Maryjnego w Licheniu
|
[ Strona główna ] |
Modlitwy | Zagadki | Opowiadania | Miłość | Powołanie | Małżeństwo | Niepłodność | Narzeczeństwo | Prezentacje | Katecheza | Maryja | Tajemnica Szczęścia | Dekalog | Psalmy | Perełki | Cuda | Psychotesty | Polityka Prywatności | Kontakt - formularz | Kontakt
© 2001-2024 Pomoc Duchowa |